Jedną z aplikacji, które instalowałem na swoich Macach w pierwszej kolejności była Caffeine. Służy ona wyłączaniu na wskazany okres czasu funkcji usypiania komputera. Tylko i aż tyle. Dla mnie rzecz niezbędna w trakcie każdego spotkania czy prezentacji. Jak zauważyliście, napisałem to w czasie przeszłym. Wynika to z faktu, że kofeinę zastąpiłem Amphetamine’ą, jakkolwiek to brzmi.
Aplikacja Amphetamine pełni funkcję analogiczną do swojej poprzedniczki. Różni się natomiast ilością możliwych do skonfigurowania funkcji. Najważniejszy oczywiście jest czas, na jaki chcemy uodpornić swój komputer przed zasypianiem. Aplikacja pozwala na wybranie zdefiniowanych przedziałów czasowych oraz wybranie zaplanowanych godzin, kiedy to chcemy aby komputer pozostawał nieustannie aktywny. Myślę, że dla części z Was może się to okazać sporym udogodnieniem. Dla mnie istotna jest również funkcja, która mimo działania aplikacji pozwala na wygaszenie ekranu. Często w pracy wyłączam wyświetlacz przy użyciu aktywnego narożnika. Zdarza się, że zależy mi na tym aby w czasie mojej nieobecności system pozostał aktywny i nie przeszedł w stan uśpienia. Amphetamine sprawdza się w takich sytuacjach idealnie.
Ważnym dodatkiem jest również możliwość zdefiniowania zachowania aplikacji w przypadku rozładowania baterii. Program może zostać automatycznie zdezaktywowany, kiedy poziom naładowania spadnie poniżej wskazanego przez użytkownika pułapu. Rzecz przydatna, zwłaszcza jeżeli zapomni się o ręcznym wyłączeniu działania aplikacji. Całkowite rozładowanie baterii w trakcie nieobecności często może okazać się przykrą niespodzianką. Amphetamine zapewnia również możliwość stworzenia odpowiedniego skrótu klawiaturowego. Zapewnia to szybkie i wygodne aktywowanie aplikacji w razie potrzeby. Aplikacja wspiera również wykorzystanie systemowych powiadomień, co może znacząco ułatwić orientację w aktualnym stanie jej działania.
Żegnam Caffeine po kilku latach owocnej współpracy. Wiem jednak, że znalazła ona godnego następcę. Amphetamine spełnia swoje zadanie w 100% i posiada kilka przydatnych dodatkowych funkcji, które pozwalają na lepsze dostosowanie do moich potrzeb. Zdecydowanie polecam, zwłaszcza że jest ona dostępna za darmo.
Swego czasu komputery Apple wyposażane były standardowo w dedykowany pilot pozwalający na sterowanie odtwarzaniem muzyki w iTunes, filmów – w QuickTime Playerze lub multimediów w ogóle – dzięki nie rozwijanemu już niestety Front Row. Dziś już chyba tylko Apple TV posiada taki gadżet (nie wiem na 100% bo od 7 lat nie kupiłem żadnego nowego Maczka… :)). Alternatywnym rozwiązaniem, które firma z Cupertino zaproponowała swoim klientom jest appka Remote dla systemu iOS, pozwalająca na kontrolowanie multimediów na komputerze i telejabłku. Remote wygląda ładnie i działa sprawnie ale trudno uznać to za panaceum na wszystko.
W międzyczasie w App Store pojawiło się wiele rozwiązań zamieniających iUrządzenia w bezprzewodową mysz/klawiaturę, launcher oprogramowania oraz zdalny pilot umożliwiający kontrolę wybranych programów firm trzecich, w mniej lub bardziej podstawowym zakresie. Kilka z takich rozwiązań opisywałem na applesaucewcześniej.
Kilka dni temu, dzięki informacji zawartej na blogu recenzowanej tu również aplikacji Porthole, dowiedziałem się o świetnym (i o dziwo wcale nie takim nowym – bo początki datuje się na 2010 rok) rozwiązaniu pilota uniwersalnego.
Unified Remote, gdyż tak się ów projekt nazywa to rozwiązanie złożone z darmowego serwera dostępnego (póki co) dla następujących platform:
Microsoft Windows (XP i nowszy, 32/64 bitowy)
Apple OS X (10.6 i nowszy, tylko 64 bitowy)
Linux (różne dystrybucje, 32/64 bitowy)
Raspberry Pi (ARMv6)
Arudino Yún (MIPS)
oraz aplikacji klienckiej, dostępnej na smartfony (i tablety) z następującymi systemami mobilnymi:
iOS (v. 7 lub nowszy)
Android (v. 1.5 lub nowszy)
Windows Phone (v. 7.5 oraz 8).
Sam się zastanawiam mocno, jak to świetne i bez wątpienia ciekawe rozwiązanie mogło mi wcześniej umknąć? ;) Pewnie dlatego, że do zeszłego roku Unified Remote nie wspierał (a przynajmniej nie w takim zakresie, w jakim robi to obecnie) urządzeń z nadgryzionym jabłkiem. Na szczęście grupa młodych, ambitnych szwedzkich programistów naprawiła ten karygodny błąd. A ja od zawsze przyklaskuje rozwiązaniom łączącym środowiska heterogeniczne.
Unified Remote pozwala na naprawdę bardzo dużo. Już w samej tylko wersji darmowej (appki mobilnej) użytkownik może:
przełączać między jasnym i ciemnym tematem kolorystycznym interfejsu,
skorzystać z kilkunastu darmowych pilotów o zróżnicowanych możliwościach, jak np. menedżer plików, sterowanie aplikacją Spotify, obsługa Windows Media Center, Windows Media Player, VLC, YouTube, launcher, menedżer zadań, itd.
Zarówno darmowa jak i płatna wersja appki mobilnej wspiera alternatywne klawiatury (jak np. Swype, SwiftKey) oraz pozwala na hasłowanie i szyfrowanie zestawionego połączenia, w celu zwiększenia bezpieczeństwa.
Wygląda nieźle, prawda?
To jeszcze nic. W przypadku appki dla iOS zakupy wewnątrz aplikacji (In-app purchase) pozwalają nabyć pojedyńczy pilot w cenie 0.99 € (co jest mało ekonomiczne ale niektórzy mogą mieć bardzo sprecyzowane wymagania) lub odblokować wszystkie opcje programu i piloty płacąc jednorazowo 3.99 €.
Dodatkowo appka dla iOS oferuje widget w Centrum powiadomień oraz wspiera schematy URI ułatwiające automatyzację zadań. Natomiast wersja dla Androida oferuje dodatkowo: obsługę głosową, personalizowane widgety i skróty, szybkie akcje w obszarze powiadomień, wparcie dla znaczników NFC, współpracę z zegarkami Android Wear oraz intergrację z taskerem (jak się domyślam to taki androidowy odpowiednik programu Harmonogram zadań na Windowsie).
Cóż można tu dodać? Nie zdążyłem przetestować jeszcze wszystkich możliwości (nie wahałem się ani chwili z odblokowaniem pełnej wersji appki), ale muszę przyznać, że zarówno konfiguracja (przynajmniej w sieci WiFi), zestawienie połączenia jak i użytkowanie Unified Remote nie sprawia żadnych kłopotów. Można oczywiście ponarzekać na dość spartański interfejs albo, że niektóre „piloty” oferują skromne możliwości. Niemniej UR to rozwiązanie otwarte na użytkownika, więc przy odrobinie zaangażowania można pożądaną funkcję sobie dodać.
Jestem pod ogromym wrażeniem uniwersalności i skuteczności działania UR. Niecierpliwie czekam też na kolejne aktualizacje oraz nowe opcje. W przypadku iOS autorzy planują wsparcie dla Apple Watcha, natomiast cukierników powinna ucieszyć opcja kontroli jednego urządzenia z Androidem, drugim urządzeniem.
Naprawdę goraco polecam Wam przetestować Unified Remote. Bezpłatna wersja potrafi wiele, a pełna zamieni Wasz smartfon/tablet w zdalne centrum kontroli. A który z nas nie chciałby poczuć, że ma w ręku władzę..?
PS. Osobiście korzystam z Unified Remote w połączeniu z iMakiem (OS X). Wersja serwera dla Windows ma (podobno) kilka wyjątkowych smaczków, które na pewno niektórym z Was przypadną do gustu.
Wysyłanie wiadomości to jedna z podstawowych i najczęście używanych funkcji z jakich korzysta się na iPhone’ie. iMessage jako komunikator zdecydowanie jest godny zaufania i dla większości informacji jakie przysyłamy zastosowane w nim zabezpieczenia wystarczają w zupełności. Zdarza się jednak, że chcemy komuś przekazać dane wrażliwe, których wyciek może być dla nas szczególnie dotkliwy. Warto wtedy wykorzystać dedykowane narzędzie.
Chciałbym Wam przedstawić aplikację Threema. Służy ona bezpiecznej komunikacji opartej na szyfrowaniu treści. Proces ten odbywa się na urządzeniach użytkowników, co uniemożliwia odszyfrowanie wiadomości nawet na serwerach dewelopera, które pośredniczą w przekazywaniu. Gwarantuje to najwyższy poziom bezpieczeństwa komunikacji.
Konfiguracja Threemy jest banalnie prosta. Po pierwszym uruchomieniu tworzony jest unikalny klucz szyfrowania. Sprowadza się to do przesuwania palcem po wyznaczonym obszarze, co inicjuje ten proces. Następnie, należy zdefiniować swoją nazwę użytkownika oraz powiązać adres mailowy lub numer telefonu z kontem. Pozwala to wyszukać na podstawie tych informacji w książce adresowej kontakty, które korzystają z Threema. Użytkowników można dodawać również przy pomocy skanowania wygenerowanego w aplikacji kodu QR.
Dodatkowym zabezpieczeniem jest możliwość ustawienia kodu wymaganego do uruchomienia aplikacji. Jeżeli Wasz telefon posiada TouchID, to oczywiście aplikacja posiada integrację z tą nad wyraz wygodną metodą uwierzytelniania. Myślę, że wkazane jest dodatkowo zabezpieczyć w ten sposób nasze konwersacje.
Threema, poza wiadomościami tekstowymi, pozwala na przesyłanie zdjęć, filmów, nagrań audio oraz lokacji. Oczywiście każda z tych treści również jest szyfrowana przed wysłaniem. Kolejnym udogodnieniem jest możliwość tworzenia rozmów grupowych. Dla wielu z osób może to być kluczowa funkcja.
Jeżeli zdarza Wam się przesyłać wrażliwe dane, zwłaszcza hasła i pozostałe informacje służące dostępowi do usług, to zdecydowanie powinniście zainteresować się aplikacją Threema. Grupy współpracujących ze sobą osób, mogą przy jej pomocy zdecydowanie wzmocnić bezpieczeństwo swojej komunikacji. Polecam!
Aplikacja Threema jest dostępna w App Store w cenie 1,99 €.
Mam dziś przyjemność przedstawić Wam moje wrażenia z odsłuchu słuchawek typu IEM, Brainwavz S0. Jest to nowość w ofercie firmy i jednocześnie najniższy model z serii S. Został on zaprojektowany jako model wejściowy do portfolio produktów. Dodatkowo akustycy firmy postarali się aby miały one charakterystykę brzmienia nastawioną na niskie tony. Przyznaję, że udało im się to znakomicie. Zacznijmy jednak od początku.
Wyposażenie
Pierwsze co rzuca się w oczy to bogata zawartość opakowania. Solidne i estetycznie wykonane etui, 6 kompletów nakładek o różnej wielkości i strukturze, jeden komplet pianek Comply. Zdecydowanie nie czuć tutaj, że producent w jakikolwiek sposób chciał zaoszczędzić na kliencie. Przyznaję, że w tej cenie nie spodziewałem się aż tak mnogiego wyposażenia.
Słuchawki posiadają metalowe korpusy, co w moim przypadku momentami powodowało dość nieprzyjemną przypadłość. Mianowicie między obudową a uchem zdarzały się wyładowania elektrostatyczne. Nie jest to najwspanialsze uczucie na świecie w połączeniu z wrażliwą małżowiną. Nie można im jednak odmówić wrażenia solidności ze względu na użyty materiał. Warty uwagi jest też płaski kabel, którego największą zaletą jest odporność na splątania. Prezentuje on solidną jakość wykonania.
Zdecydowanym minusem jest jednak brak pilota sterowania na kablu. Jestem przyzwyczajony do tego rozwiązania na tyle, że nawet słuchając muzyki z mojego MacBook’a, częściej sięgam po pilot aby zmienić piosenkę, niż do dedykowanego klawisza na klawiaturze. W przypadku, kiedy słucham muzyki z iPhone’a, nie wyobrażam sobie sięgać do kieszeni w sytuacji zmiany piosenki czy poziomu głośności. Niestety jest to powszechna praktyka wśród produktów firmy Brainwavz. Jedynie kilka modeli można kupić z opcją pilota na kablu. W mojej opinii zdecydowany minus. Muszę przyznać, że czuję z tego powodu dyskomfort, biorąc pod uwagę fakt, jak wiele przyjemności sprawił mi odsłuch.
Brzmienie
Zanim przejdę do wrażeń związanych z muzyką to mam pewną radę dla przyszłych nabywców. Pierwszym krokiem po zakupie powinna być zmiana przeźroczystych tipsów, które są fabrycznie założone na słuchawki, na czarną wersję. Różni się ona wielkością otworu wylotowego, co znacznie zmienia brzmienie słuchawek. Zyskują one sporo „mięsa” i energii co pokazuje pazur Brainwavzów. Oczywiście, jest to kwestia gustu, zachęcam jednak do próby.
Zdecydowanie jedną z największych zalet jest ich wygoda i komfort użytkowania. Należy pamiętać, że zostały zaprojektowane do użytkowania metodą over-the-ear 1. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie aby użytkować je w klasyczny sposób. Wpływa to jednak na jakość ich brzmienia.
Scena jest przyzwoita jednak nie za szeroka. Zdarza się, że utwory potrafią wytworzyć ciekawą przestrzeń jednak, muszą to być dobrze zrealizowane produkcje. Słuchawki generują całkiem przyjemną scenę, nie atakując słuchacza przez wytworzenie wrażenia wpychania się muzyki wprost do głowy.
Brzmienie ma ciepłą sygnaturę, która jest przyjemna i nie męcząca. Słychać, że nacisk został położony na wyeksponowanie basu. Jest on jednak nie natarczywy i pachnie analogiem. Nie ma mowy o jednostajnych pomrukach, wpływających negatywnie na pozostałe pasmo. Pozostaje on punktowy i kontrolowany z odpowiednio podbitą dynamiką. Tony wysokie, mimo że odrobinę wycofane, potrafią zaprezentować się w całkiem ciekawy sposób. Mimo to mogłyby być lepiej wyeksponowane i rozmieszczone w przestrzeni. Niestety często potrafią zniknąć na przestrzeni pozostałych częstotliwości, zwłaszcza kiedy znajdują się na skraju sceny. Niewątpliwie jednym z atutów BrainWavz S0 są przyjemne i czyste wokale. Średnica brzmi zdecydowanie najlepiej jedna nie dominuje ona brzmienia.
Trudno nie uznać brzemienia tego sprzętu za zrównoważone. Mimo wspomnianego nacisku na niskie częstotliwości całość brzmi świetnie. Słuchawki dają to, co najważniejsze w trakcie obcowania z muzyką, olbrzymią przyjemność obcowania z ulubionymi albumami. W trakcie moich odsłuchów nie odczułem znużenia, a wręcz apetyt rósł w miarę jak pochłaniałem kolejne utwory.
Ocena
Brainwavz S0 to świetny produkt w atrakcyjne cenie. Za kwotę 159 zł oferują ciekawe brzmienie z sygnaturą dynamicznego i punktowego basu. Mimo, że preferuję bardziej szczegółowe i wyrównane w całym paśmie słuchawki to sprawiły mi masę przyjemności z odsłuchu. Niestety sporym brakiem jest wspomniany brak pilota, który dla większości użytkowników urządzeń przenośnych będzie czynnikiem dyskwalifikującym. Jednak w przypadku, kiedy nie macie potrzeby korzystać z pilota lub nie przeszkadza Wam jego brak, koniecznie dajcie im szansę! Zdecydowanie jest to produkt warty uwagi. Ja nie mogę się doczekać momentu, kiedy będę mógł odsłuchać wyższe modele z serii S.
Nie jestem wielkim fanem gier dla iOS. Rzadko zdarza mi się grać przy użyciu telefonu i jedynie kilka tytułów potrafi przykuć moją uwagę. Zdobycie stałego miejsca w pamięci moich urządzeń, też nie należy do najłatwiejszych. Alto’s Adventure udało się to nad wyraz dobrze. Dla mnie to kwintesencja gry dla iOS i jestem nią absolutnie pochłonięty.
Rozgrywka sprowadza się do przeprowadzenia jak najbardziej efektownego zjazdu na desce snowboardowej. W między czasie należy złapać jak najwięcej uciekających lam, zbierać monety oraz uciekać przed obudzonymi ze snu Eldersami 1. Wszystko to można osiągnąć przy użyciu jednego palca, prostszego systemu sterowania chyba nie da się wyobrazić. Brzmi banalnie, prawda? A jednak potrafi wciągnąć za sprawą kilku zabiegów, jakie zastosowali twórcy.
Alto’s Adventure składa się z poziomów, które kończymy wykonując poszczególne wyzwania. Raz trzeba zdobyć odpowiednią liczbę punktów na określonym dystansie, innym razie wykonać wskazaną akrobację i tym podobne. Co najfajniejsze, to fakt, że praktycznie dziewięćdziesiąt procent tych zadań da się zrealizować w trakcie gry, bez specjalnych starań. Prędzej czy później same powinny wpaść w toku rozgrywki. Jeżeli zależy mi aby nastąpiło to szybciej to swobodnie mogę się skupić na ich wykonaniu. Świetny zabieg, który powoduje że zabawa nie frustruje i daje pełną dowolność w kwestii sposobu gry, zapewniając ciągły progres gracza. Dodatkowym urozmaiceniem są nowe postacie, które odblokowuje się na kolejnych poziomach gry. Mi do gustu najbardziej przypadła Maja 2, chociaż czasami dla zabawy lubię pośmigać na desce lamą3. Oczywiście im dłuższy i bardziej brawurowy zjazd tym więcej zdobywa się punktów.
Trudno nie wspomnieć tutaj o stronie wizualnej. Gra jest piękna i kojarzy mi się najbardziej z genialnym Monument Valley. Mapy generują się losowo, a otoczenie zmienia przez cały czas rozgrywki. Deszcz, śnieg, piękna pogoda, dzień i noc. Wszystko to przenika się naturalnie powodując, że krajobraz cały czas ewoluuje dodatkowo urozmaicając rozgrywkę. Świetne są również detale, takie jakie zapalające się światła w oknach w porze nocnej. Zawsze jestem pełen podziwu i szacunku dla autorów za takie perełki.
To wszystko powoduje, że gra wciąga. Zabawa jest praktycznie bezstresowa i pozwala na solidne odmóżdżenie w chwilach, kiedy potrzebuję relaksu. Brak skomplikowanego sterowania, sensowny system poziomów, postaci i zadań, które nie powodują frustracji to kwintesencja moich potrzeb jeżeli chodzi o gry dla iOS. To wszystko daje mi właśnie Alto’s Adventure. Gra jest warta każdej wydanej złotówki i w mojej opinii to absolutny Must Have dla wszystkich posiadaczy urządzeń z systemem iOS.
Wiele osób czekało na ten moment. Fantastical 2, najlepszy kalendarz dla OS X, nareszcie zawitał do App Store. Ja również przebierałem nogami wypatrując tej odświeżonej wersji. Może to być odrobinę dziwne, bo nie korzystam zbyt często z kalendarza. Mam jednak słabość do doskonałych aplikacji. Poza tym namiętnie korzystam z mini okna poprzedniej wersji aplikacji rezydującego w górnym menu. Nie wyobrażam sobie lepszego sposobu na dodawanie wydarzeń.
Pierwsze co rzuca się w oczy po instalacji Fantastical 2 to piękny interfejs. Został on całkowicie odświeżony i dostosowany do standardu jaki wprowadził OS X Yosemite. Lekkość i minimalizm zapewniają czytelny podgląd kolejnych dni, tygodni czy miesięcy, które mamy rozplanowane. Boczny pasek zawierający listę nadchodzących wydarzeń zawiera jednocześnie mini kalendarz i miejsce gdzie dodajemy kolejne ważne daty. Domyślnie ma on czarne tło, jednak twórcy przygotowali też wersję Light interfejsu. W mojej opinii zlewa się ona zbytnio w całość, co powoduje że poszczególne elementy tracą czytelną i odpowiednią separację kolumn. Całość sprowadza się do trzech kolorów. Czarny, biały i czerwony to gama do której przyzywczaili nas programiści Flexibits. Jeżeli używacie Fantastical dla iPhone’a lub wersję dla iPada to szybko poczujecie się jak w domu.
Mój ulubiony element, czyli mini okno aplikacji dostępne pod skrótem klawiszowym i w górnym pasku menu również doczekał się odświeżenia. Okno jest analogiczne do poprzedniej wersji, jednak również zostało dopasowane do interfejsu Yosemite. W tej chwili wygląda znakomicie i tylko dla niego jestem skłonny kupić Fantastical 2. Poprzednia wersja stawała się irytująca właśnie ze względu na swój prehistoryczny wygląd.
Oczywiście nie samym wyglądem człowiek żyje. Aplikacja posiada wsparcie dla naturalnego języka. Dzięki temu możemy wpisywać do kalendarza wydarzenia w postaci zdań, które określają wszystkie jego cechy. Niestety, język polski nie jest wspierany, jednak podstawowa znajomość angielskiego wystarczy aby wygodnie korzystać z tej funkcji. Osoby podróżujące po świecie na pewno docenią też możliwość zapisywanie godzin według różnych stref czasowych. Możliwość wpisywania godzin z oznaczeniem według jakiej strefy mają być interpretowane jest doskonałym dodatkiem. Jeżeli chodzi o czas to znajduję tutaj jeden mankament. Aplikacja nie pozwala skonfigurować się tak, aby tydzień rozpoczynał się od bieżącego dnia. Jest często wybierany sposób prezentacji kalendarza w innych aplikacjach i myślę, że spore grono osób, włączając mnie, będzie na to narzekać.
Zdecydowanie warte uwagi jest też wykorzystanie geolokacji. Teraz bez kłopotu dla wydarzeń i powiadomień można definiować lokalizacje. Aplikacja pomaga w wyszukiwaniu i w oknie podglądu wydarzenia pokazuje mapę z zaznaczonym wybranym miejscem. Wykorzystanie tej funkcji w połączeniu z przypomnieniami przypisanymi do lokalizacji 1 może być bardzo przydatnym dodatkiem.
Fantastical 2 został również uzbrojony w nowość, którą otrzymaliśmy wraz z najnowszym OS X. Handoff, bo o nim mowa, pozwala na przeniesienie aktualnego stanu pracy w kalendarzu do aplikacji iOS i odwrotnie. W momencie, kiedy musisz szybko się przemieścić, a właśnie ustalałeś harmonogram kolejnego tygodnia, bez problemu możesz przenieść tą czynność z komputera na telefon lub odwrotnie. Dla zabieganych osób, cudowne ułatwienie. Dodatkowo, udostępniony został widget do Centrum Powiadomień, który pozwala na szybki podgląd bieżących wpisów na dany dzień.
Niestety delikatną czkawką może się odbić cena aplikacji. Fantastical 2 kosztuje aktualnie 39,99 € i jest to cena promocyjna. Po jej zakończeniu wróci do poziomu 49,99 €. Dla większości z użytkowników to dość zaporowa kwota. Dla mnie najlepszym rozwiązaniem byłoby udostępnienie jedynie pomocnika, takiego jak wersja pierwsza z nowym wyglądem za rozsądną cenę. Wtedy kupiłbym go bez wahania. Jednak osoby, które opierają swoje życie na planowaniu dnia przy użyciu kalendarza, nie powinny się zastanawiać nawet chwili. Udogodnienia jakie niesie ta nowa wersja, są nie do przecenienia. Dodatkowo wygląd aplikacji zachęca do korzystania. Serdecznie polecam, bo to zdecydowanie najlepszy kalendarz dla OS X. W połączeniu z wersją dla iPhone oraz iPada tworzy idealne zestawienie. Warto kupić go zwłaszcza teraz, kiedy jest okazacja zaoszczędzić 10 €.
Przed premierą OS X Yosemite korzystałem namiętnie z Dashboardu. Głównie ze względu na widget, który udostępniał mi informacje dotyczące ruchu na applesauce. Był nim GAget, w swojej poprzedniej odsłonie. W momencie kiedy pojawiło się odświeżone Centrum Powiadomień, ta przestrzeń stała się bezużyteczna i skazana na niebyt. Została ona nawet domyślnie wyłączona w ustawieniach systemu. Nie pozostało mi nic innego jak poszukać alternatywy, która przeniesie te informacje do Centrum Powiadomień.
Okazało się jednak, że twórca mojego ulubionego widgetu pracuje nad nową wersją, która ma rezydować właśnie w Centrum Powiadomień. Niestety prace trwały sporo czasu i pozostawałem 1 bez odpowiedniego narzędzia do szybkiego podglądu statystyk w OS X. Wiem, że to zakrawa na odrobinę lenistwa, ale cóż, tak właśnie było. Na szczęście oczekiwanie się opłaciło. Twórca nie zawiódł mnie nową wersją swojej aplikacji. Zacznijmy jednak od początku.
Konfiguracja GAget sprowadza się do wpisania swoich danych logowania Google i zatwierdzenia dostępu aplikacji do danych gromadzonych przez narzędzie Analytics. Oczywiście, po wykonaniu tych kroków, należy dodać widget do Centrum Powiadomień, w odpowiadającym nam miejscu. W domyślnej postaci wyświetla on nazwę witryny i ilość sesji 2, które danego dnia miały miejsce.
Po kliknięciu widget rozwija się prezentując dodatkowe informacje. GAget oferuje trzy przedziały czasowe dla wyświetlanych danych. Odpowiednio, tydzień, dwa tygodnie i miesiąc. W mojej opinii są to wystarczające opcje. Pamiętajcie, że nie jest to narzędzie analityczne, a jedynie mające na celu zapewnić szybki wgląd w podstawowe informacje.
Po wybraniu odpowiedniego okresu czasu – widget zapamiętuje ten ostatnio wybrany – otrzymujemy wykres dotyczący liczby odwiedzin witryny. Aby uzyskać szczegółowe dane, należy kliknąć na jeden z punktów wykresu. Przynaję, że wolałbym aby działało się to bezpośrednio po najechaniu kursora myszy. Poniżej wykresu dostępne są trzy kategorie danych. Podstawowe statystki strony, lokalizacje z których pochodzą odbiorcy witryny oraz rodzaj urządzeń z jakich korzystają. Myślę, że to aż nadto jak na narzędzie służące serwowaniu podstawowych informacji z Google Analytics.
Wizualnie GAget doskonale wpisuje się w styl Centrum Powiadomień. Podoba mi się forma jaką stworzył autor i kompletnie nie mogę temu widgetowi nic w tej kwestii zarzucić. Minimalizm idzie tu w parze z czytelnością. Dla mnie to podstawa w momencie kiedy potrzebuję szybkiego wglądu w statystyki witryn.
Myślę, że GAget to doskonałe narzędzie dla każdego, kto prowadzi lub opiekuje się stronami www. Szybki wgląd w informacje to podstawa egzystencji Centrum Powiadomień. W mojej codziennej pracy właśnie w takiej funkcji spełnia ono swoją rolę najlepiej. Teraz wzbogacone o podstawowe dane z Google Analytics, zyskało kolejną wartość dodaną. Zdecydowanie polecam!
Lubię i doceniam programistów, którzy starają się zwiększyć atrakcyjność swoich produktów poprzez rozbudowę ich możliwości przy jednoczesnym zachowaniu przejrzystego interfejsu i prostoty obsługi. A gdy tym zmianom towarzyszy optymalizacja kodu, eliminowanie błędów i wsłuchiwanie się w uwagi użytkowników to jest już w ogóle super. Za to irytację wzbudza we mnie wpompowywanie w aplikację zbędnych wodotrysków i dokonywanie nieuzasadnionej reorganizacji interfejsu oraz jego wyglądu.
Dlatego staram się przypominać na łamach applesauce programy wcześniej recenzowane, gdy autorzy wprowadzają nowości, z których rzeczywiście możemy skorzystać. Dziś kolej na jeden z nielicznych programów na platformę Windows, pozwalający dzięki wykorzystaniu technologii AirPlay, na klonowanie obrazu peceta na ekranie telewizora, do którego podpięte jest Apple TV, czyli AirMyPC.
Obecna wersja zyskała numerek 1.4.1 ale to nie jedyna różnica :) Od czasu ostatniej wzmianki o AMPC na blogu (dotyczącej wersji 1.2.1) autor oczywiście poprawił zgłoszone przez użytkowników błędy, oraz zaimplementował:
pamiętanie ostatnio wybranej rozdzielczości,
mirroring wybranego okna aplikacji, zamiast klonowania całego ekranu,
opcję automatycznej aktualizacji – AirMyPC sam sprawdza czy pojawiła się nowa wersja, informuje o tym użytkownika i pozwala na jej pobranie, bez konieczności odwiedzin witryny produktu,
sortowanie odbiorników Apple TV według nazwy,
możliwość dodania odbiornika do listy DirectConnect po nazwie a nie tylko adresie IP, jak odbywało się to wcześniej,
wsparcie dla kodowania Unicode (przydatne gdy w nazwach odbiorników lub na liście DirectConnect stosujemy znaki narodowe),
zapamiętywanie ostatnio wybranego odbiornika, na który klonowaliśmy obraz komputera,
poprawa współpracy z funkcją zdalnego pulpitu (Remote Desktop).
Jednak najważniejsza zmiana to fakt, że jako dodatkowy moduł rozszerzający możliwości programu otrzymujemy zestaw narzędzi przekształcających komputer w interaktywną tablicę.
To w zasadzie pierwsza odsłona tego przydatnego zwłaszcza w edukacji dodatku, oferująca całkiem sporo narzędzi:
kreślenie krzywych (pisak),
rysowanie linii,
nakładanie strzałek z grotem na jednym lub obu końcach,
umieszczanie kształtów: prostokąt, owal, trójkąt, dymek rozmowy – wszystkie w dwóch wariantach: obrys lub wypełniony kolorem,
możliwość pisania na ekranie (np. we wspomnianych dymkach),
gumkę,
selektor koloru,
zmianę wielkości „pędzla”,
przełącznik: półprzezroczyste / nieprzezroczyste,
funkcje: cofnij, wyczyść oraz zapisz.
Przykładowe efekty wyglądają jak poniżej (oczywiście to samo znajduje się na wyjściu sygnału wideo Apple TV podłączonego do odbiornika TV):
Education Interactive Tools Suite to rozszerzenie unikalne dla tego typu programów, wyróżniające AirMyPC na tle konkurencji. Zastosowanie takiego rozwiązania na szkoleniu, zajęciach z uczniami, podczas prezentacji i w podobnych przypadkach, na pewno pozwala na zwiększenie atrakcyjności przekazu.
Education Interactive Tools Suite do działania wymaga zainstalowanego programu AirMyPC i jest niestety dodatkiem płatnym. Posiadacze AMPC mogą nabyć upgrade w cenie $14.95. Pozostali muszą wysupłać z portfela $29.90. nie jest to mało, ale specjalizowane rozwiązania kosztują znacznie więcej. Jeśli mamy PC z Windowsem, telewizor oraz Apple TV – uzupełnienie tego zestawu o AirMyPC + Education Interactive Tools Suite może okazać się rozsądną i przystępną alternatywą.
W obecnym stadium, Education Interactive Tools Suite brakuje moim zdaniem możliwości skalowania i pozycjonowania nakładanych obiektów po ich narysowaniu. Drobnych rzeczy do poprawienia znajdzie się zapewne więcej (np. zmiana rozmiaru i kształtu gumki), dodanie funkcji przywróć, itp. Kwestią czasu jest, kiedy się pojawią, a optymizm w pełni uzasadniony. Jestem pod dużym wrażeniem tego, jak szybko AirMyPC się rozwija i ciekawi mnie, jakie pomysły jeszcze kiełkują w głowie autora. Sam zasugerowałem mu dodanie możliwości pisania na klonowanym ekranie i nie minęły 3 doby, a opcja już jest :) Chętnie widziałbym w AirMyPC również możliwość pracy grupowej, tak by więcej osób mogło w tym samym czasie „mazać” po ekranie. Jest to wyzwanie, bo Apple TV potrafi w tym samym czasie przyjąć strumień danych od jednego nadajnika… Ale sprawa nie jest niewykonalna ;) Zresztą jeśli macie jakieś sugestie, naprawdę warto zgłosić je autorowi.
Ilu z Was, drodzy czytelnicy, w ogóle korzysta z mirroringu ekranu PC na Apple TV (lub innym odbiorniku AirPlay)? Jakich programów używacie?
PS. Education Interactive Tools Suite możecie przetestować za darmo przez 10 dni.
Urlop trwa. Poniżej wpis gościnny. Sami wiecie, ciągnie wilka do lasu…
Stało się. Po ponad dwóch latach przestałem wspierać finansowo usługę Spotify. Konto Premium ma wiele zalet i wciąż jest jak na nasze polskie warunki bardzo przystępne cenowo, ale kilka powodów wpłynęło na moją decyzję. Przedstawię je „krótko i zwięzłowato”:
brak opcji strumeniowania w formacie bezstratnym (testowałem WiMP HiFi i podobało mi się, tylko ta cena… 40 zł miesięcznie to spory wydatek),
konieczność wykupienia planu Spotify Family by móc korzystać jednocześnie na więcej niż jednym urządzeniu,
niepełna i niestabilna oferta albumów (dzieł wielu wykonawców brak w bazie utworów; niektóre albumy są przez jakiś czas, a później znikają – wiem, że to nie wina Spotify tylko autorów / producentów / dystrybutorów, ale mnie jako klienta nie powinno to obchodzić, prawda?),
przyczyny podobne do tych, które opisał Kuba w swoim wpisie: fakt, że bardziej polegałem na funkcji Odkryj z jednej strony pozwolił na zapoznanie się z kompletnie obcą mi twórczością, a z drugiej spowodował, że praktycznie przestałem słuchać swoich faworytów i albumów, które wcześniej stanowiły znaczącą część mojego życia.
Nie, nie wracam póki co do iTunes Match. Zaczekam na ruch Apple, rezultat anihilacji platformy Beats. Liczę na realną alternatywę dla obecnych serwisów streamingowych. iTunes Radio, które notabene wciąż z niewiadomych powodów nad Wisła nie działa, nie jest dla mnie rozwiązaniem.
Posiadam sporą kolekcję płyt CD, które wcześniej zripowałem do różnych formatów. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz włożyłem płytę do odtwarzacza, pewnie dlatego, że obecnie napęd optyczny mam już tylko w komputerach… Zrzucona z opalizujących krążków muzyka zajmowała sporo miejsca na dyskach, dlatego korzystając z szybszego łącza do Internetu oraz coraz bardziej atrakcyjnych promocji na przestrzeń w chmurze, umieściłem tam swoje zbiory. Konkretnie w tym celu wykorzystuję Dropboksa, Google Drive, Box oraz najpojemniejszy (dzięki szczodrości Microsoftu :)) OneDrive.
Uważni czytelnicy zapewne zauważyli, że w tym wpisie wracam do tematu, który poruszyłem już wcześniej. Zgadza się. Większość plików muzycznych trzymałem w chmurze od dłuższego czasu, a odtwarzałem je za pomocą recenzowanej wcześniej appki: Evermusic (wersja Pro – zakup wewnątrz aplikacji). Jako alternatywę oferującą bliźniacze możliwości polecam CloudPlayer Pro. Nie polecam za to Edka – złodziejaszka…
Wyżej wymienione programy świetnie się spisują, ale brakowało mi w nich jednej rzeczy: wsparcia dla formatu FLAC. Tak się składa, że część albumów posiadam właśnie w tym bezstratnym formacie. Owszem, mógłbym zaprząc do pracy XLD lub inny konwerter i zmienić format choćby na ALAC. Ale leniwy jestem, z natury :) Dlatego postanowiłem poszukać rozwiązania, które od tego dodatkowego zajęcia mnie uwolni. I tu właśnie, po przydługim wprowadzeniu dochodzimy do sedna wpisu – recenzji tytułowej aplikacji pod nazwą CloudBeats – cloud music player and streamer.
Program występuje w wersji pełnej oraz lite. Ta druga wyświetla maksymalnie 5 utworów w folderze, nie pozwalana na pobieranie muzyki w celu odsłuchu offline, nie działa również funkcja Radio. Pełna wersja kosztuje 4,99 €. Co wyróżnia produkt Willengale Solutions Ltd. na tle konkurencji? Przede wszystkim wsparcie dla FLAC. Rozmawiając z autorem dowiedziałem się, że audio w takim formacie jest dekodowane w locie do WAV. Nie ma więc po drodze żadnej kompresji, która mogłaby mieć wpływ na jakość dźwięku (co się dzieje np. w usłudze StreamNation, gdzie audio w formatach bezstratnych przesyłane jest strumieniowo po zmianie bitrate do maksymalnie 320 kbps).
Podobnie jak inne odtwarzacze, CloudBeats oferuje takie opcje jak:
Sleep Timer – dzięki któremu można wyłączyć odgrywanie po ustawionym czasie,
wsparcie dla formatów MP3, AAC, M4A (ALAC), AIFF,
pobieranie utworów do pamięci iUrządzenia, gdy wybieramy się w rejony bez sensownego zasięgu lub wyczerpaliśmy limit transferu danych (Offline Folders),
tworzenie list bazujących na zasobach muzycznych rozproszonych na różnych usługach sieciowych (Playlists),
wsparcie dla dysków sieciowych: Dropbox, Box, Google Drive, OneDrive oraz dodatkowo MediaFire i ownCloud (ta ostatnia interesująca opcja, pozwala jednak na streaming wyłącznie w formatach MP3 oraz M4A),
wykorzystanie systemowej funkcji AirPlay,
odtwarzanie w pętli (Repeat) oraz losowo (Shuffle),
zmianę szybkości odtwarzania – przydatne zwłaszcza w przypadku odsłuchiwania podcastów i audiobooków,
dodawanie znaczników (Bookmarks) oraz szybkie przeskakiwanie o 10 i 30 sekund do tyłu i przodu – również świetna sprawa przy podcastach i audiobookach,
przeszukiwanie zasobów muzycznych,
wyświetlanie okładki albumu/utworu,
zróżnicowanie wykorzystania transmisji komórkowej oraz po WiFi,
jest dostępny jako aplikacja uniwersalna na małe i duże urządzenia z iOS na pokładzie.
Dodatkowo program potrafi:
stworzyć osobiste Radio bazujące na fonotekach w chmurze,
nie można zarządzać plikami bezpośrednio w appce/na urządzeniu (kopiowanie, przenoszenie, zmiana nazwy),
nie odtwarza utworów zakupionych w sklepie iTunes, posiadających zabezpieczenie DRM.
Całkiem pokaźne możliwości, prawda? Jak dla mnie, temu odtwarzaczowi (pozostałym zresztą też) brakuje tylko wsparcia dla streamingu z udziałów AFP, czyli np. plików audio zmagazynowanych na dysku Time Capsule. Posiadacze urządzeń WD MyCloud, zapewne też chętnie by przygarnęli możliwość odgrywania muzyki składowanej na tych dyskach, bez konieczności wcześniejszego pobrania na iPhone bądź iPada. Cóż, nie ma rzeczy idealnych, ale autor na pewno będzie appkę udoskonalać, więc kto wie? Ja jestem bardzo zadowolony z użytkowania CloudBeats. Program działa szybko, stabilnie, posiada intuicyjny i estetyczny interfejs. Do jakości muzyki nie mam zastrzeżeń, przekierowywanie audio dzięki AirPlay do AirPort Express z podłączonymi głośnikami również działa bez zarzutu. Dyski twarde w moich komputerach odzyskały sporo przestrzeni, a domownicy mogą słuchać na różnych odbiornikach utworów według własnego „słyszymisię”.
A Wy, drodzy czytelnicy, z jakich programów do odsłuchiwania muzyki korzystacie na swoich urządzeniach? Czy wciąż preferujecie trzymać pliki lokalnie, czy internetowa chmura zyskała Waszą przychylność? :)
Wśród osób, które podzielą się swoimi przemyśleniami w komentarzach wybiorę jedną, która otrzyma kod na CloudBeats dla iOS, do zrealizowania w App Store.
Po premierze stwierdziłem, że nie będę kupował najnowszej odsłony iPhone’a. Kilka kwestii nie do końca mi odpowiadało, a to rodziło wątpliwości mające bezpośredni wpływ na pozostanie przy wciąż świetnym modelu 5S. Ostatecznie jednak jakiś czas temu dokonałem zakupu flagowego telefonu z Cupertino. Co mnie do tego skłoniło i jak go oceniam w perspektywie obaw, które powstrzymywały mnie przed tym ruchem to temat kilku kolejnych akapitów.
Moje wątpliwości
Myślę, że wielkość ekranu to element który powoduje największą liczbę znaków zapytania na końcu wielu deyzji dotyczących zakupu szóstki. Ja sam przyzwyczajony do dotychczasowej wielkości 4” wzbraniałem się przed czymś większym. Telefon ma być maksymalnie mobilny i jego powiększenie pachniało mi sporą zmianą w kwestii komfortu korzystania „w locie”. Wiadomą sprawą jest korzyść płynąca z wiekszego obszaru roboczego i co za tym idzie rozdzielczości udostępnionej twórcom aplikacji, jednak aspekt fizyczny przeważa w tej kategorii rozważań. Olbrzymią rolę odgrywa tutaj możliwość odpowiedniego, a przede wszystkim pewnego, chwytu słuchawki oraz możliwość korzystania w trakcie przemieszczania się przy użyciu jednej ręki. iPhone 5S w tej kwestii idealnie wpasowywał się w moją dłoń i mogłem z niego korzystać niezależnie od sytuacji. Po zakupie szóstki okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Nowy iPhone chętnie mieści się w kieszeniach spodni i da się go utrzymać jedną ręką. Oczywiście gdybym powiedział, że różnicy nie zauważyłem to oszukiwałbym sam siebie. Nowa wielkość wymaga zmiany przyzwyczajeń. Sposób w jaki trzymam szóstkę musiał się zmienić i zrozumienie faktu, że kciuk już nie sięgnie tak daleko jak wcześniej stało się wyzwaniem na najbliższe dni. Wbrew obawom szybko się przestawiłem a funkcja Reachability pozwoliła mi sięgnąć tam, gdzie bez pomocy drugiej ręki raczej bym nie dotarł. Muszę jednak przyzwyczaić się do tego udogodnienia jako, że wciąż potrafię męczyć się z dosięganiem górnej krawędzi zamiast bezboleśnie spowodować zjazd wyświetlanej treści w dół.
Biorąc pod uwagę argumenty przemawiające za zmianą, jedną z głównych ról odgrywała dla mnie ilość pamięci RAM. Poczułem się zawiedziony informacją na temat pozostawienia jej wielkości na poziomie 1 GB. Pojemność ta jest najbardziej odczuwalna w przypadku przełączania się pomiędzy otwartymi kartami Safari oraz programami uruchomionymi w tle. Przeładowywanie stron i aplikacji czasami potrafi zjeść kilka drogocennych sekund. W sytuacjach kiedy chcemy mieć dostęp do informacji już, teraz, bywa to frustrujące. Z drugiej strony w codziennym działaniu iOS nie jest to wyjątkowo odczuwalny problem. Co ważne fakt ten wymusza na deweloperach szczególną dbałość o wykorzystanie pamięci systemowej. Zbyt pamięciożerne – co za tym idzie powolne – aplikacje szybko zostaną wyłapane przez użytkowników. Optymalizacja wymaga nałożenia pewnych ograniczeń, których przestrzeganie jest wręcz konieczne. Dzięki temu aplikacje mają szansę działać podobnie na wszystkich urządzeniach, które Apple wspiera swoim najnowszym systemem. I w tym właśnie postrzegam racjonalność zachowania ilości pamięci RAM znanej z poprzedniego modelu.
Nowy (stary) wygląd
Wróćmy jednak do aspektu wizualnego. Pierwszym skojarzeniem jakie miałem, kiedy wyjąłem iPhone’a 6 z pudełka to podobieństwo do pierwszego modelu. Zaokrąglenia, większość obudowy zrobiona z auliminium, ciężko się nie odnieść do tamtych czasów. Już w pierwszym kontakcie moja dłoń otrzymała jsny sygnał. Mam w ręku jedno z najlepiej wykonanych i technologicznie zaawansowanych urządzeń na świecie. Miłe to uczucie i wyłącznie dla niego warto zmieniać raz na dwa lata telefony z jabłuszkiem na obudowie, zmiana designu powoduje absolutnie inne odczucia estetyczne. Jedną ze zmian jakich się obawiałem a jednocześnie doskonale rozumiałem ich potrzebę było przeniesienie przycisku Power na bok urządzenia. Pamięć mięśniowa potrafi długo płatać figle i łapać się na poszukiwaniu przez lata znanych elementów tam, gdzie już ich nie ma. Ku mojemu zdziwieniu kompletnie nie miałem z tym problemu! Kciuk samoistnie lądował na przycisku, co dodatkowo uzasadnia tą zmianę. W mojej opinii pojawia się tutaj jeszcze jednak zaleta. To jak trzyma się telefon powoduje, że w momencie naciskania włącznika naturalnie swoich chwytem wprowadzamy opór ułątwiający jego użycie. Wiem, że to absolutny szczegół, jednak naciśnieście z góry mogło powodować przesunięcie się słuchawki w dół dłoni. Doceniam tą różnicę zwłaszcza w przypadku kiedy telefon znajduje się w moim najlepszym na świecie uchwycie samochodym.
W kwestii wielkości urządzenia to oczywiście jak już wspominałem rozmiar ma ekranu ma największe znaczenie. 4,7” to sporo więcej niż oferowały poprzednie odsłony iPhone’a. Jest to odczuwalne w każdym momencie codziennego korzystania. Powiększona przetrzeń robocza zwłaszcza w aplikacjach, które zostały dopasowane do nowej rozdzielczości jest nie do przecenienia. Właśnie komfort możliwości wyświetlenia większej ilości treści był jednym z kluczowych aspektów przyświecających mi w momencie zakupu nowego modelu. Będąc ostatnio większość czasu w drodze bez możliwości komfortowego korzystania z iPada, a tym bardziej MacBook’a, odczuwałem że wyświetlacz mojej piątki mógłby być większy przez co brak tabletu pod ręką byłby mniej irytujący. Tutaj właśnie rozegrała się część zasadnicza w kwestii zakupu i szala przechyliła się w stronę szóstki. Ku mojej uciesze, dzięki tej różnicy iPhone stał się jeszcze bardziej użyteczny.
Użyteczność
Zaokrąglone krawędzie. Co mają do użyteczności? Być może w czystym tego słowa znaczeniu nic jednak patrząc na symbiozę sprzętu i oprogramowania niesamowicie dużo. Gest cofania się za pomocą przesuwania palcem od krawędzi ekranu jest nad wyraz naturalny, teraz stał się niesamowicie przyjemny. Palec sam ślizga się zakończeniu szkła, co daje wrażenie obcowania z systemem iOS w formie fizycznej. Nie rozprasza a utwierdza w przekonaniu jak naturalny jest to gest. Ciężko to opisać, trzeba poczuć.
Skoro o szkle mowa, to nie sposób nie wspomnieć o ekranie. Jest obłędny, ciężko wyrazić to słowami ale wyświetlana grafika wydaje się być namalowana na szkle. Dodatkowo wspomniane zaokrąglenia powodują wrażenie jakby interfejs starał się przecisnąć do użytkownika przez choroniącą go szybę. Nie potrafię sobie wyobrazić czegoś lepszego. Podobnie myślałem kiedy pierwszy raz zobaczyłem pierwszą odsłonę Retiny i mam nadzieję, że Apple jeszcze raz zaskoczy mnie w ten sposób.
Wszystko to powoduje, że konsumpcja treści przy użyciu iPhone’a 6 staje się czystą przyjemnością. Sam pochłaniam przy jego użyciu niezliczone ilości artykułów, dokumentacji, książek czy tweetów. Teraz stało się to jeszcze przyjemniejsze i zdecydowanie wygodniejsze. Ilość treści, które mogą być jednocześnie wyświetlone, znacznie wzrosła bez wpływu na czytelność co pozwala na szybsze i mniej uciążliwe przeglądanie. Pod tym względem aspekt użyteczności poszybował w górę. Oczywiście pełen potencjał czeka wciąż na eksploatację. Patrząc na to jak wiele aplikacji nie otrzymało aktualizacji wykorzystujacej nowe rozdzielczości czeka nas jeszcze długi okres przejściowy. Mimo to, te które otrzymały kompatybilność pokazują jak wiele daje dodatkowe 0,7”. Dodatkowe przyski, przestrzeń menu, i sam obszar roboczy powodują że wiele elementów może zostać udostępnionych na wyciągnięcie palca bez kompromisów w aspekcie ergonomii interfejsu.
Jak to wszystko razem przekłada się na baterię, wciąż najbardziej uciążliwy element urządzeń przenośnych? Nie ma tutaj przepaści jednak różnica jest zauważalna. W moim przypadku czasy użycia wzrosły o maksymalnie dwie godziny co pozwala mi „przetrwać” bez ładowania cały dzień i zachować jeszcze pewną rezerwę. W mojej opinii wystarczająco. Nie widzę problemu, żeby każdej nocy naładować telefon. Cieszy jednak, że i wtej kwestii udał się co nieco poprawić.
Radość, wielka radość…
Podsumowując, wszelkie moje wątpliowci zostały pernamentnie rozwiane. Nie widzę już drogi powrotu do wcześniejszego modelu i swoją decyzję o zakupie uważam za właściwą. iPhone 6 spełnił wszystkie moje oczekiwania i nie zawiódł mnie w kwestiach, które budziły obawy. Wiecie co jeszcze Wam powiem? Nigdy nie miałem tak wielkich oporów jak teraz przed kupieniem pokrowca, który miałby chronić mój nowy telefon. Pomijam fakt, że zawsze uznaję opakowywanie doskonałego designu w jakiekolwiek „ubranka” za zgrozę i przestępstwo. Z doświadczenia jednak wiem, że dodatkowa ochrona jest niezbędna w wielu przypadkach. Teraz nie potrafię się z tym pogodzić. Niech to da Wam do myślenia w kwestii, jak wygodny i jednocześnie piękny jest iPhone 6.
Pamiętajcie jednak, że iPhone 5S pozostaje rewelacyjnym telefonem i jeżeli nie poczułeś mrowienia w palcach i chęci natychmiastowego przekazania Apple sporej części Twojego salda na rachunku bankowym po przeczytaniu tego co napisałem, to możesz być spokojny. Wciąż posiadasz genialny sprzęt, który spełni Twoje oczekiwania w 100%.