Jak zapewne wiecie, iOS nie posiada funkcji czyszczenia pamięci RAM na żądanie. Jedyną możliwością, aby zwolnić jej część, jest zamknięcie aplikacji, które aktualnie są uruchomione i działają w tle. Okazuje się jednak, że istnieje sposób, aby oczyścić użyte zasoby pamięci RAM.
Cała procedura składa się z dwóch kroków. Pierwszy polega na naciśnięciu przycisku Zasilania, do momentu, kiedy pojawi się górny pasek umożliwiający wyłączenie telefonu. W tym momencie należy zwolnić przycisk Power. Następnie naciskamy przycisk Home aż do momentu, kiedy nie nastąpi „przeładowanie” ekranu.
Po tej operacji pamięć operacyjna zostaje wyczyszczona. Co prawda programy uruchomione w tle nie znikają, jednak kiedy nastąpi ich aktywacja widać, że muszą się one załadować od początku.
Ogólnie nie polecam wykonywania tej czynności bez wyraźnego powodu. System iOS doskonale radzi sobie w kwestii zarządzania pamięcią i z reguły trudno odczuć jakiekolwiek problemy z jej niedoborem, zwłaszcza w przypadku modeli urządzeń, które otrzymały 2 GB pamięci RAM. Jeżeli jednak macie w tej kwestii wątpliwości to jak najbardziej możecie spróbować opisanej metody jej oczyszczania.
Od pewnego czasu seriale zaczęły osiągać tak wysoki poziom, że ich popularność bije wszelkie rekordy. Nie ma się czemu dziwić, ostatecznie scenarzyści przygotowują tak świetne produkcje, że fabuła potrafi wciągać widza niczym najbardziej zdradliwe mokradło.
W tej sytuacji powstaje pytanie, jak radzić sobie z rosnącą ilością śledzonych seriali, aby przypadkiem nie opuścić premiery kolejnego sezonu ukochanej produkcji. Osobiście od dłuższego czasu używam aplikacji TeeVee 3. Aktualnie dostępna jest już trzecia jej odsłona, która w ostatnim czasie została wzbogacona o nowości jakie zaoferował iOS 9.
Aplikacja ta w czytelny sposób przedstawia wybrane przez użytkownika serialowe pozycje w dwóch formach. Pierwszą z nich – w mojej opinii zdecydowanie bardziej praktyczną – stanowi lista. Jest ona przestawiona w postaci pasków zawierających podstawowe informacje o danym serialu. W zależności od sytuacji widoczny jest tutaj okres pozostały do następnego odcinka, ilość odcinków do nadgonienia, lub informacja na temat braku określonej daty premiery kolejnego sezonu.
Druga wersja interfejsu to pełnowymiarowe grafiki z seriali, które zajmują całą powierzchnię ekranu i przesuwa się je w dowolną stronę ekranu. Z reguły ta forma wygląda bardzo atrakcyjnie, jednak w praktyce sprawdza się nie najlepiej. W mojej opinii znacznie lepszy jest ogólny pogląd na większość śledzonych aktualnie produkcji.
Oczywiście, każdy z seriali po wejściu w informacje o nim, posiada kilka zakładek z podstawowymi informacjami do przejrzenia. Pierwszą z nich jest data premiery nadchodzącego odcinka. Kolejne to ogólne informacje o serialu oraz obsada. W tym miejscu, można wybrać danego aktora i sprawdzić informacje na jego temat w nowo otwartej zakładce bazy filmowej IMDB. Ostatnia zakładka to lista odcinków. W tym miejscu można prześledzić swoje postępy w oglądaniu oraz sprawdzić tytuły epizodów wraz z krótkim streszczeniem ich treści. Tutaj ważna uwaga. Ze względu na to, że informacje te mogą zawierać spoilery, polecam wybranie w ustawieniach aplikacji ich ukrywanie, dla odcinków których jeszcze nie zaznaczyliśmy jako oglądane. Jestem pewien, że może Wam w przyszłości zaoszczędzić sporo nerwów.
Jak już wspomniałem, TeeVee 3 został uaktualniony o nowości jakie daje iOS 9. Pierwszą z nich jest 3D Touch. Naciśnięcie ikony aplikacji powoduje, że użytkownik może w szybki sposób dostać się do kolejnego odcinka serialu, który znajduje się na szczycie listy oraz dodać nową pozycję do śledzonych. Dodatkowo w samej aplikacji zostały wprowadzone standardowe dla tej funkcji gesty, czyli podgląd danej pozycji przy lekkim nacisku oraz otwarcie pełnego okna informacyjnego przy mocniejszym naciśnięciu. Słabszy gest pozwala również, na usunięcie pozycji z listy oraz uruchomienie lub wyłączenie powiadomień.
Kolejną wspieraną nowością pochodzącą z iOS 9 jest indeksowanie przez wyszukiwarkę Spotlight. Dzięki temu, bezpośrednio z poziomu ekranu wyszukiwania użytkownik może sprawdzić dowolny serial, który ma na liście obserwowanych. Informacja, którą wyświetla Spotlight zawiera informacje o numerze kolejnego odcinka do obejrzenia, datę jego premiery oraz ogólną ocenę serialu.
Myślę, że spore grono osób może docenić również integrację z portalem trakt.tv. Umożliwia on śledzenie obejrzanych filmów oraz seriali, co pozwala na tworzenie statystyk oraz sugerować co może przypaść użytkownikowi do gustu. TeeVee 3 na bieżąco aktualizuje dane w tym systemie zgodnie z listą wewnątrz aplikacji.
Podsumowując, polecam Wam przetestowanie TeeVee 3. Osobiście nie śledzę zbyt dużej liczby seriali, jednak ciężko byłoby mi czuwać nad tym, który aktualnie jest nadawany, lub ma premierę w najbliższym czasie. Dzięki tej prostej aplikacji, kompletnie o tym nie myślę. Jestem na bieżąco informowany, a o nowych odcinkach seriali, które śmiało mogę nazwać uzależnieniem dowiaduję się dzięki serwowanym mi w odpowiednim czasie powiadomieniom. Jedyną wadą, która przychodzi mi w tej chwili na myśl jest uboga baza polskich produkcji. Sam, praktycznie nie oglądam rodzimych seriali, jednak dla części z Was może to stanowić problem.
Artykuł ten ukazał się pierwotnie w listopadowym wydaniu Mój Mac Magazyn. Serdecznie zapraszam do subskrypcji do której możecie zapisać się w tym miejscu. Zdecydowanie polecam!
Jakiś czas temu opisywałem aplikację Threema, która służy bezpiecznej komunikacji opartej na szyfrowaniu treści pomiędzy klientami. Wiem, że sporo z Was było szczerze zainteresowanych jej zakupem.
Aktualnie firma, która tworzy tą aplikację stara się zdobyć Amerykański rynek. Z tego względu obniżyli oni cenę z 1,99 € na 0,99 €. Warto skorzystać z tej oferty zwłaszcza, że promocje na tą aplikację zdarzają się niezwykle rzadko. Poniżej link do mojego tekstu na jej temat oraz link do sklepu.
Jak ostatnio wspominałem w pierwszych wrażeniach dotyczących Apple Watch, moją ulubioną aplikacją służącą do przechowywania listy zakupów jest Clear. Dotychczas sprawdzała się doskonale, a w połączeniu z zegarkiem doceniam ją jeszcze bardziej. Od pewnego czasu korzystam z pewnego udogodnienia, które również Wam chciałbym polecić.
Mianowicie, często otrzymuję od żony listę zakupów w postaci wiadomości iMessage. Przepisywanie jej do Clear byłoby stratą czasu. Tutaj z pomocą przychodzi Drafts i akcja, która takową skopiowaną listę potrafi zaimportować jako listę zadań. Ważne jest, aby każda z poszczególnych pozycji rozpoczynała się w kolejnym wierszu. Dodatkowo pierwsza z nich zostanie zinterpretowana jako nazwa listy w Clear. Całość opiera się na akcji, którą możecie pobrać TUTAJ.
Co ważne, od pewnego czasu zacząłem tworzyć listy zakupów w Drafts, po czym importuję je przy użyciu wspomnianej akcji. Jest to szybsze rozwiązanie niż dodawanie poszczególnych elementów bezpośrednio w Clear. Zdecydowanie polecam!
Swego czasu komputery Apple wyposażane były standardowo w dedykowany pilot pozwalający na sterowanie odtwarzaniem muzyki w iTunes, filmów – w QuickTime Playerze lub multimediów w ogóle – dzięki nie rozwijanemu już niestety Front Row. Dziś już chyba tylko Apple TV posiada taki gadżet (nie wiem na 100% bo od 7 lat nie kupiłem żadnego nowego Maczka… :)). Alternatywnym rozwiązaniem, które firma z Cupertino zaproponowała swoim klientom jest appka Remote dla systemu iOS, pozwalająca na kontrolowanie multimediów na komputerze i telejabłku. Remote wygląda ładnie i działa sprawnie ale trudno uznać to za panaceum na wszystko.
W międzyczasie w App Store pojawiło się wiele rozwiązań zamieniających iUrządzenia w bezprzewodową mysz/klawiaturę, launcher oprogramowania oraz zdalny pilot umożliwiający kontrolę wybranych programów firm trzecich, w mniej lub bardziej podstawowym zakresie. Kilka z takich rozwiązań opisywałem na applesaucewcześniej.
Kilka dni temu, dzięki informacji zawartej na blogu recenzowanej tu również aplikacji Porthole, dowiedziałem się o świetnym (i o dziwo wcale nie takim nowym – bo początki datuje się na 2010 rok) rozwiązaniu pilota uniwersalnego.
Unified Remote, gdyż tak się ów projekt nazywa to rozwiązanie złożone z darmowego serwera dostępnego (póki co) dla następujących platform:
Microsoft Windows (XP i nowszy, 32/64 bitowy)
Apple OS X (10.6 i nowszy, tylko 64 bitowy)
Linux (różne dystrybucje, 32/64 bitowy)
Raspberry Pi (ARMv6)
Arudino Yún (MIPS)
oraz aplikacji klienckiej, dostępnej na smartfony (i tablety) z następującymi systemami mobilnymi:
iOS (v. 7 lub nowszy)
Android (v. 1.5 lub nowszy)
Windows Phone (v. 7.5 oraz 8).
Sam się zastanawiam mocno, jak to świetne i bez wątpienia ciekawe rozwiązanie mogło mi wcześniej umknąć? ;) Pewnie dlatego, że do zeszłego roku Unified Remote nie wspierał (a przynajmniej nie w takim zakresie, w jakim robi to obecnie) urządzeń z nadgryzionym jabłkiem. Na szczęście grupa młodych, ambitnych szwedzkich programistów naprawiła ten karygodny błąd. A ja od zawsze przyklaskuje rozwiązaniom łączącym środowiska heterogeniczne.
Unified Remote pozwala na naprawdę bardzo dużo. Już w samej tylko wersji darmowej (appki mobilnej) użytkownik może:
przełączać między jasnym i ciemnym tematem kolorystycznym interfejsu,
skorzystać z kilkunastu darmowych pilotów o zróżnicowanych możliwościach, jak np. menedżer plików, sterowanie aplikacją Spotify, obsługa Windows Media Center, Windows Media Player, VLC, YouTube, launcher, menedżer zadań, itd.
Zarówno darmowa jak i płatna wersja appki mobilnej wspiera alternatywne klawiatury (jak np. Swype, SwiftKey) oraz pozwala na hasłowanie i szyfrowanie zestawionego połączenia, w celu zwiększenia bezpieczeństwa.
Wygląda nieźle, prawda?
To jeszcze nic. W przypadku appki dla iOS zakupy wewnątrz aplikacji (In-app purchase) pozwalają nabyć pojedyńczy pilot w cenie 0.99 € (co jest mało ekonomiczne ale niektórzy mogą mieć bardzo sprecyzowane wymagania) lub odblokować wszystkie opcje programu i piloty płacąc jednorazowo 3.99 €.
Dodatkowo appka dla iOS oferuje widget w Centrum powiadomień oraz wspiera schematy URI ułatwiające automatyzację zadań. Natomiast wersja dla Androida oferuje dodatkowo: obsługę głosową, personalizowane widgety i skróty, szybkie akcje w obszarze powiadomień, wparcie dla znaczników NFC, współpracę z zegarkami Android Wear oraz intergrację z taskerem (jak się domyślam to taki androidowy odpowiednik programu Harmonogram zadań na Windowsie).
Cóż można tu dodać? Nie zdążyłem przetestować jeszcze wszystkich możliwości (nie wahałem się ani chwili z odblokowaniem pełnej wersji appki), ale muszę przyznać, że zarówno konfiguracja (przynajmniej w sieci WiFi), zestawienie połączenia jak i użytkowanie Unified Remote nie sprawia żadnych kłopotów. Można oczywiście ponarzekać na dość spartański interfejs albo, że niektóre „piloty” oferują skromne możliwości. Niemniej UR to rozwiązanie otwarte na użytkownika, więc przy odrobinie zaangażowania można pożądaną funkcję sobie dodać.
Jestem pod ogromym wrażeniem uniwersalności i skuteczności działania UR. Niecierpliwie czekam też na kolejne aktualizacje oraz nowe opcje. W przypadku iOS autorzy planują wsparcie dla Apple Watcha, natomiast cukierników powinna ucieszyć opcja kontroli jednego urządzenia z Androidem, drugim urządzeniem.
Naprawdę goraco polecam Wam przetestować Unified Remote. Bezpłatna wersja potrafi wiele, a pełna zamieni Wasz smartfon/tablet w zdalne centrum kontroli. A który z nas nie chciałby poczuć, że ma w ręku władzę..?
PS. Osobiście korzystam z Unified Remote w połączeniu z iMakiem (OS X). Wersja serwera dla Windows ma (podobno) kilka wyjątkowych smaczków, które na pewno niektórym z Was przypadną do gustu.
Wysyłanie wiadomości to jedna z podstawowych i najczęście używanych funkcji z jakich korzysta się na iPhone’ie. iMessage jako komunikator zdecydowanie jest godny zaufania i dla większości informacji jakie przysyłamy zastosowane w nim zabezpieczenia wystarczają w zupełności. Zdarza się jednak, że chcemy komuś przekazać dane wrażliwe, których wyciek może być dla nas szczególnie dotkliwy. Warto wtedy wykorzystać dedykowane narzędzie.
Chciałbym Wam przedstawić aplikację Threema. Służy ona bezpiecznej komunikacji opartej na szyfrowaniu treści. Proces ten odbywa się na urządzeniach użytkowników, co uniemożliwia odszyfrowanie wiadomości nawet na serwerach dewelopera, które pośredniczą w przekazywaniu. Gwarantuje to najwyższy poziom bezpieczeństwa komunikacji.
Konfiguracja Threemy jest banalnie prosta. Po pierwszym uruchomieniu tworzony jest unikalny klucz szyfrowania. Sprowadza się to do przesuwania palcem po wyznaczonym obszarze, co inicjuje ten proces. Następnie, należy zdefiniować swoją nazwę użytkownika oraz powiązać adres mailowy lub numer telefonu z kontem. Pozwala to wyszukać na podstawie tych informacji w książce adresowej kontakty, które korzystają z Threema. Użytkowników można dodawać również przy pomocy skanowania wygenerowanego w aplikacji kodu QR.
Dodatkowym zabezpieczeniem jest możliwość ustawienia kodu wymaganego do uruchomienia aplikacji. Jeżeli Wasz telefon posiada TouchID, to oczywiście aplikacja posiada integrację z tą nad wyraz wygodną metodą uwierzytelniania. Myślę, że wkazane jest dodatkowo zabezpieczyć w ten sposób nasze konwersacje.
Threema, poza wiadomościami tekstowymi, pozwala na przesyłanie zdjęć, filmów, nagrań audio oraz lokacji. Oczywiście każda z tych treści również jest szyfrowana przed wysłaniem. Kolejnym udogodnieniem jest możliwość tworzenia rozmów grupowych. Dla wielu z osób może to być kluczowa funkcja.
Jeżeli zdarza Wam się przesyłać wrażliwe dane, zwłaszcza hasła i pozostałe informacje służące dostępowi do usług, to zdecydowanie powinniście zainteresować się aplikacją Threema. Grupy współpracujących ze sobą osób, mogą przy jej pomocy zdecydowanie wzmocnić bezpieczeństwo swojej komunikacji. Polecam!
Aplikacja Threema jest dostępna w App Store w cenie 1,99 €.
Nie jestem wielkim fanem gier dla iOS. Rzadko zdarza mi się grać przy użyciu telefonu i jedynie kilka tytułów potrafi przykuć moją uwagę. Zdobycie stałego miejsca w pamięci moich urządzeń, też nie należy do najłatwiejszych. Alto’s Adventure udało się to nad wyraz dobrze. Dla mnie to kwintesencja gry dla iOS i jestem nią absolutnie pochłonięty.
Rozgrywka sprowadza się do przeprowadzenia jak najbardziej efektownego zjazdu na desce snowboardowej. W między czasie należy złapać jak najwięcej uciekających lam, zbierać monety oraz uciekać przed obudzonymi ze snu Eldersami 1. Wszystko to można osiągnąć przy użyciu jednego palca, prostszego systemu sterowania chyba nie da się wyobrazić. Brzmi banalnie, prawda? A jednak potrafi wciągnąć za sprawą kilku zabiegów, jakie zastosowali twórcy.
Alto’s Adventure składa się z poziomów, które kończymy wykonując poszczególne wyzwania. Raz trzeba zdobyć odpowiednią liczbę punktów na określonym dystansie, innym razie wykonać wskazaną akrobację i tym podobne. Co najfajniejsze, to fakt, że praktycznie dziewięćdziesiąt procent tych zadań da się zrealizować w trakcie gry, bez specjalnych starań. Prędzej czy później same powinny wpaść w toku rozgrywki. Jeżeli zależy mi aby nastąpiło to szybciej to swobodnie mogę się skupić na ich wykonaniu. Świetny zabieg, który powoduje że zabawa nie frustruje i daje pełną dowolność w kwestii sposobu gry, zapewniając ciągły progres gracza. Dodatkowym urozmaiceniem są nowe postacie, które odblokowuje się na kolejnych poziomach gry. Mi do gustu najbardziej przypadła Maja 2, chociaż czasami dla zabawy lubię pośmigać na desce lamą3. Oczywiście im dłuższy i bardziej brawurowy zjazd tym więcej zdobywa się punktów.
Trudno nie wspomnieć tutaj o stronie wizualnej. Gra jest piękna i kojarzy mi się najbardziej z genialnym Monument Valley. Mapy generują się losowo, a otoczenie zmienia przez cały czas rozgrywki. Deszcz, śnieg, piękna pogoda, dzień i noc. Wszystko to przenika się naturalnie powodując, że krajobraz cały czas ewoluuje dodatkowo urozmaicając rozgrywkę. Świetne są również detale, takie jakie zapalające się światła w oknach w porze nocnej. Zawsze jestem pełen podziwu i szacunku dla autorów za takie perełki.
To wszystko powoduje, że gra wciąga. Zabawa jest praktycznie bezstresowa i pozwala na solidne odmóżdżenie w chwilach, kiedy potrzebuję relaksu. Brak skomplikowanego sterowania, sensowny system poziomów, postaci i zadań, które nie powodują frustracji to kwintesencja moich potrzeb jeżeli chodzi o gry dla iOS. To wszystko daje mi właśnie Alto’s Adventure. Gra jest warta każdej wydanej złotówki i w mojej opinii to absolutny Must Have dla wszystkich posiadaczy urządzeń z systemem iOS.
Da przypomnienia, Transloader to genialne rozwiązanie umożliwiające inicjowane zdalnego pobierania plików z Internetu, za pomocą iUrządzeń. Recenzję Transloadera znajdziecie tutaj. Ponieważ autor – Matthias Gansrigler z Eternal Storms Software – nie spoczął na laurach i nie zasypał gruszek w popiele ani innym specyfiku, dziś do naszej dyspozycji otrzymaliśmy nową wersję programu a właściwie programów, bo numerek 2.1 zyskała zarówno aplikacja dla systemu iOS, jak i odwalający „brudną robotę” program dla OS X. Jakie korzyści przynosi upgrade?
Wersja Transloadera dla iOS 8 zyskała:
rozszerzenie przeglądarki (Action Extension), dzięki któremu można teraz dodać łącze do pliku, który chcemy pobrać zdalnie na Macu, bez opuszczania mobilnego Safari!
widget w Centrum powiadomień informujący o aktualnym stanie zleconych pobrań.
Wersja Transloadera dla OS X Yosemite zyskała:
wsparcie dla systemu powiadomień Push, użytkownik jest powiadamiany niezwłocznie o zakończeniu pobierania pliku lub wystąpieniu błędu,
optymalizację dla nowego systemu oraz śliczny interfejs przystosowany do pracy z jasnym i ciemnym paskiem menu (Light and Dark mode).
Przy okazji wprowadzenia nowej wersji, Transloader dla OS X jest do kupienia przez ograniczony czas w promocyjnej cenie: €1.99 (normalnie €5.99). Transloader dla iOS dostępny jest w App Store za darmo.
Krótkie wideo prezentujące nową wersję programu:
Oraz rozszerzenie przeglądarki w użyciu:
Dla obecnych użytkowników Transloadera upgrade jest oczywiście darmowy! :)
Eternal Storms Software stoi za wieloma innymi, sprytnymi i świetnie napisanymi programami. Na applesauce zrecenzowaliśmy większość z nich, m.in.:
flickery – desktopowy klient serwisu flickr dla systemu OS X,
Yoink – narzędzie wykorzystujące „metodę przeciągnij i upuść” do przenoszenia plików, zwiększające produktywność użytkownika w systemie OS X,
ScreenFloat – wygodna aplikacja do robienia zrzutów ekranowych, a przy okazji genialny menadżer ułatwiający zapanowanie nad wykonanymi „scrinszotami” (również dla OS X).
Aktualizacja!
Dzięki wspaniałomyślności autora, mam dla Was trzy kody na Transloader dla OS X. Teraz najważniejsze: czy szczęśliwców wybrać pośród osób komentujących niniejszy wpis, czy jednak wolicie bym kody rozdał podczas „wyścigu szczurów” na Twitterze lub Facebooku, na zasadzie „kto pierwszy ten lepszy”?
Urlop trwa. Poniżej wpis gościnny. Sami wiecie, ciągnie wilka do lasu…
Stało się. Po ponad dwóch latach przestałem wspierać finansowo usługę Spotify. Konto Premium ma wiele zalet i wciąż jest jak na nasze polskie warunki bardzo przystępne cenowo, ale kilka powodów wpłynęło na moją decyzję. Przedstawię je „krótko i zwięzłowato”:
brak opcji strumeniowania w formacie bezstratnym (testowałem WiMP HiFi i podobało mi się, tylko ta cena… 40 zł miesięcznie to spory wydatek),
konieczność wykupienia planu Spotify Family by móc korzystać jednocześnie na więcej niż jednym urządzeniu,
niepełna i niestabilna oferta albumów (dzieł wielu wykonawców brak w bazie utworów; niektóre albumy są przez jakiś czas, a później znikają – wiem, że to nie wina Spotify tylko autorów / producentów / dystrybutorów, ale mnie jako klienta nie powinno to obchodzić, prawda?),
przyczyny podobne do tych, które opisał Kuba w swoim wpisie: fakt, że bardziej polegałem na funkcji Odkryj z jednej strony pozwolił na zapoznanie się z kompletnie obcą mi twórczością, a z drugiej spowodował, że praktycznie przestałem słuchać swoich faworytów i albumów, które wcześniej stanowiły znaczącą część mojego życia.
Nie, nie wracam póki co do iTunes Match. Zaczekam na ruch Apple, rezultat anihilacji platformy Beats. Liczę na realną alternatywę dla obecnych serwisów streamingowych. iTunes Radio, które notabene wciąż z niewiadomych powodów nad Wisła nie działa, nie jest dla mnie rozwiązaniem.
Posiadam sporą kolekcję płyt CD, które wcześniej zripowałem do różnych formatów. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz włożyłem płytę do odtwarzacza, pewnie dlatego, że obecnie napęd optyczny mam już tylko w komputerach… Zrzucona z opalizujących krążków muzyka zajmowała sporo miejsca na dyskach, dlatego korzystając z szybszego łącza do Internetu oraz coraz bardziej atrakcyjnych promocji na przestrzeń w chmurze, umieściłem tam swoje zbiory. Konkretnie w tym celu wykorzystuję Dropboksa, Google Drive, Box oraz najpojemniejszy (dzięki szczodrości Microsoftu :)) OneDrive.
Uważni czytelnicy zapewne zauważyli, że w tym wpisie wracam do tematu, który poruszyłem już wcześniej. Zgadza się. Większość plików muzycznych trzymałem w chmurze od dłuższego czasu, a odtwarzałem je za pomocą recenzowanej wcześniej appki: Evermusic (wersja Pro – zakup wewnątrz aplikacji). Jako alternatywę oferującą bliźniacze możliwości polecam CloudPlayer Pro. Nie polecam za to Edka – złodziejaszka…
Wyżej wymienione programy świetnie się spisują, ale brakowało mi w nich jednej rzeczy: wsparcia dla formatu FLAC. Tak się składa, że część albumów posiadam właśnie w tym bezstratnym formacie. Owszem, mógłbym zaprząc do pracy XLD lub inny konwerter i zmienić format choćby na ALAC. Ale leniwy jestem, z natury :) Dlatego postanowiłem poszukać rozwiązania, które od tego dodatkowego zajęcia mnie uwolni. I tu właśnie, po przydługim wprowadzeniu dochodzimy do sedna wpisu – recenzji tytułowej aplikacji pod nazwą CloudBeats – cloud music player and streamer.
Program występuje w wersji pełnej oraz lite. Ta druga wyświetla maksymalnie 5 utworów w folderze, nie pozwalana na pobieranie muzyki w celu odsłuchu offline, nie działa również funkcja Radio. Pełna wersja kosztuje 4,99 €. Co wyróżnia produkt Willengale Solutions Ltd. na tle konkurencji? Przede wszystkim wsparcie dla FLAC. Rozmawiając z autorem dowiedziałem się, że audio w takim formacie jest dekodowane w locie do WAV. Nie ma więc po drodze żadnej kompresji, która mogłaby mieć wpływ na jakość dźwięku (co się dzieje np. w usłudze StreamNation, gdzie audio w formatach bezstratnych przesyłane jest strumieniowo po zmianie bitrate do maksymalnie 320 kbps).
Podobnie jak inne odtwarzacze, CloudBeats oferuje takie opcje jak:
Sleep Timer – dzięki któremu można wyłączyć odgrywanie po ustawionym czasie,
wsparcie dla formatów MP3, AAC, M4A (ALAC), AIFF,
pobieranie utworów do pamięci iUrządzenia, gdy wybieramy się w rejony bez sensownego zasięgu lub wyczerpaliśmy limit transferu danych (Offline Folders),
tworzenie list bazujących na zasobach muzycznych rozproszonych na różnych usługach sieciowych (Playlists),
wsparcie dla dysków sieciowych: Dropbox, Box, Google Drive, OneDrive oraz dodatkowo MediaFire i ownCloud (ta ostatnia interesująca opcja, pozwala jednak na streaming wyłącznie w formatach MP3 oraz M4A),
wykorzystanie systemowej funkcji AirPlay,
odtwarzanie w pętli (Repeat) oraz losowo (Shuffle),
zmianę szybkości odtwarzania – przydatne zwłaszcza w przypadku odsłuchiwania podcastów i audiobooków,
dodawanie znaczników (Bookmarks) oraz szybkie przeskakiwanie o 10 i 30 sekund do tyłu i przodu – również świetna sprawa przy podcastach i audiobookach,
przeszukiwanie zasobów muzycznych,
wyświetlanie okładki albumu/utworu,
zróżnicowanie wykorzystania transmisji komórkowej oraz po WiFi,
jest dostępny jako aplikacja uniwersalna na małe i duże urządzenia z iOS na pokładzie.
Dodatkowo program potrafi:
stworzyć osobiste Radio bazujące na fonotekach w chmurze,
nie można zarządzać plikami bezpośrednio w appce/na urządzeniu (kopiowanie, przenoszenie, zmiana nazwy),
nie odtwarza utworów zakupionych w sklepie iTunes, posiadających zabezpieczenie DRM.
Całkiem pokaźne możliwości, prawda? Jak dla mnie, temu odtwarzaczowi (pozostałym zresztą też) brakuje tylko wsparcia dla streamingu z udziałów AFP, czyli np. plików audio zmagazynowanych na dysku Time Capsule. Posiadacze urządzeń WD MyCloud, zapewne też chętnie by przygarnęli możliwość odgrywania muzyki składowanej na tych dyskach, bez konieczności wcześniejszego pobrania na iPhone bądź iPada. Cóż, nie ma rzeczy idealnych, ale autor na pewno będzie appkę udoskonalać, więc kto wie? Ja jestem bardzo zadowolony z użytkowania CloudBeats. Program działa szybko, stabilnie, posiada intuicyjny i estetyczny interfejs. Do jakości muzyki nie mam zastrzeżeń, przekierowywanie audio dzięki AirPlay do AirPort Express z podłączonymi głośnikami również działa bez zarzutu. Dyski twarde w moich komputerach odzyskały sporo przestrzeni, a domownicy mogą słuchać na różnych odbiornikach utworów według własnego „słyszymisię”.
A Wy, drodzy czytelnicy, z jakich programów do odsłuchiwania muzyki korzystacie na swoich urządzeniach? Czy wciąż preferujecie trzymać pliki lokalnie, czy internetowa chmura zyskała Waszą przychylność? :)
Wśród osób, które podzielą się swoimi przemyśleniami w komentarzach wybiorę jedną, która otrzyma kod na CloudBeats dla iOS, do zrealizowania w App Store.
Po zmianie iPhone 5 na 5s elementem, który spodobał mi się chyba najbardziej został czytnik linii papilarnych – Touch ID. Naprawdę szybko człowiek się przyzwyczaja do odblokowywania telefonu czy autoryzacji zakupów, korzystając z tego niezwykle sprawnie działającego drobiazgu.
Wygoda używania Touch ID rozleniwia strasznie i sprawia, że łatwo zapomnieć kod i hasła ;) Byłem zdziwiony, gdy pierwszy raz zrestartowałem iPhone i okazało się, że muszę podać kod blokady. Podobnie było przy okazji zakupu w App Store. Oczywiście kod pamiętałem (jeszcze ;)), ale byłem ciekaw, dlaczego Touch ID nie działa od razu po uruchomieniu słuchawki.
Okazuje się, że wpisanie kodu blokady wymagane jest jeszcze w innych przypadkach:
gdy minie 48 godzin od ostatniego odblokowania iPhone,
gdy chcemy wejść w opcję Touch ID i kod w Ustawieniach iOS.
Natomiast podanie hasła Apple ID wymagne jest, gdy:
zrestartujemy urządzenie,
dodamy lub usuniemy „skan” odcisku palca.
Informacje zamieszczone bezpośrednio na witrynie Apple, wyjaśniają w sekcji Secure Enclave, że jest to zachowanie nie tylko zamierzone, ale i technicznie uzasadnione, ponieważ:
Touch ID nie przechowuje obrazów/skanów odcisków palców. Zapamiętane i przechowywane są wyłącznie matematyczne odwzorowania odcisków. Nie jest technicznie możliwe odtworzenie pełnego odcisku z takiej matematycznej reprezentacji. iPhony 5s i nowsze zostały wyposażone w nową architekturę zabezpieczeń zwaną Secure Enclave, zintergrowaną w układach A7/A8, której zadaniem jest ochrona odcisków palców w formie opisanej wyżej. Matematyczne odwzorowania odcisków są zaszyfrowane i zabezpieczone kluczem, dostępnym wyłącznie dla Secure Enclave. Dane odcisków są wykorzystywane wyłącznie przez Secure Enclave do wykonania porównania z odciskiem przyłożonego do czytnika palca. Secure Enclave jest odseparowane od reszty czipu A7/A8 oraz reszty systemu iOS. W efekcie, dane zachowanych odcisków są niedostępne dla iOS oraz innych aplikacji, nie są przechowywane na serwerach Apple ani w innym niż Secure Enclave miejscu. Dostęp do tych danych posiada wyłącznie Touch ID, nie można też użyć tych danych do porównania z innymi bazami odcisków.
Reasumując: Secure Enclave jest zablokowane kodem i dlatego po restarcie iUrządzenia, aby móc korzystać dalej z Touch ID, musimy wpierw ten kod blokady/dostępu wprowadzić.