Apple Watch towarzyszy mi nieprzerwanie od dnia zakupu. Uwielbiam to urządzenie. Wciąż słyszę jednak wiele zarzutów wobec tego sprzętu, a jednym z najczęstszych jest czas pracy na baterii. W moim odczuciu nie stanowi to większego problemu. Tym bardziej że na rynku znajdują się takie produkty jak Nomad Pod, który stanowi idealne uzupełnienie dla Apple Watch. Nie ważne, czy w podróży, czy codziennym użytkowaniu.
Dobre wrażenie wywarło na mnie już opakowanie tego sprzętu. Schludne czarne pudełko, z doskonale rozplanowanym i uporządkowanym wnętrzem. Bardzo cenię troskę firmy o to, aby już pierwsze zetknięcie z produktem powodowało pozytywne odczucia. Jakość Poda również nie budzi zastrzeżeń. Precyzyjnie wykończone aluminium daje do zrozumienia, że ma się do czynienia z produktem solidnym i z pewnością trwałym. Osobiście korzystam z wersji srebrnej, która doskonale komponuje się na biurku z moim MacBookiem.
Jak nie trudno się domyślić, biurko nie jest naturalnym środowiskiem dla tego specyficznego power banku. Zapewnienie posiadaczowi pełnej mobilności jest z pewnością pierwszym założeniem tego produktu. We wnętrzu mieści się akumulator o pojemności 1800 mAh, co wystarcza na cztery pełne ładowania akumulatora, który zasila Apple Watch. Zapewnia to cztery dni bez obaw o zapasy prądu. Pod posiada również diody, które po naciśnięciu odpowiedniego przycisku sygnalizują poziom naładowania akumulatora. Bardzo kojarzy mi się to z analogicznym wskaźnikiem, jakie miały starsze odsłony MacBooka.
Ładowanie zegarka odbywa się przy użyciu oryginalnego przewodu, który wpina się wewnątrz Poda do złącza USB. Po owinięciu przewodu wewnątrz umieszcza się końcówkę indukcyjną w odpowiednio przygotowanym w tym celu otworze. Dzięki tej możliwości nie muszę podejmować codziennej walki z tym dwu-metrowym kablem. Nareszcie został on okiełznany i znalazł swoje miejsce.
Dotychczas myślałem, że Nomad Pod będzie mi służył głównie w trakcie wyjazdów. Okazuje się jednak, że to urządzenia zajęło pewne miejsce na moim biurku. Możliwość podładowania zegarka w każdej chwili, bez potrzeby szukania przewodu, kiedy siadam do komputera, jest nieoceniona. Pojemność czterech pełnych ładowań to całkiem spory zapas energii. Oczywiście, nie wyobrażam sobie od tej chwili wyjazdu bez tego urządzenia w mojej torbie. Dodatkowo ukryty we wnętrzu oryginalny przewód do ładowania Apple Watch pozwala w sytuacji, kiedy akumulator urządzenia ulegnie wyczerpaniu, podładować zegarek z dowolnego innego źródła.
Nomad Pod to urządzenie skierowane głównie do użytkowników, którzy potrzebują dawki zasilania dla swojego zegarka, w miejscach gdzie ciężko znaleźć źródło prądu. Cztery pełne cykle ładowania, to w najgorszym przypadku cztery dni bez obaw o brak możliwości korzystania z Apple Watch. W moim przypadku znalazł on zastosowanie w codziennym domowym użytkowaniu, nie ukrywam jednak, że ułatwi mi on kwestie podróży. To właśnie jest siła tego produktu, znajduje on zastosowanie w każdym scenariuszu.
Na wstępie muszę przyznać, że w tytule tego tekstu troszkę Was oszukałem. Aplikacja, o której mowa, nie stanowi natywnego klienta serwisu Speed Test, którego prawdopodobnie używa większość z Was, do testowania parametrów łącza internetowego. Mamy tu do czynienia z niezależną aplikacją, która w gruncie rzeczy spełnia tę samą funkcję.
Speedster to narzędzie, które swoją lekkością stanowi dobre uzupełnienie narzędzi zawartych w systemie OS X. Na pewno warto się nad nim zastanowić, jeżeli irytuje Was odpalanie strony internetowej, aby skorzystać ze Speed Test. Test przebiega bezproblemowo i dodatkowo nie jesteśmy bombardowani reklamami. Jedynym minusem w mojej opinii jest brak zapisu przeprowadzonych w przeszłości testów, co uniemożliwia prześledzenie historii przeprowadzonych pomiarów.
Brak reklam niestety wymaga nakładów na utrzymanie serwerów, które pozwalają na przeprowadzanie testów. Z tego względu autorzy wprowadzili opłaty za wykonywanie większej ilości pomiarów. Najtańszy pakiet 100 prób kosztuje 2,99 €. Na szczęście użytkownik w wersji darmowej otrzymuje pulę 7 testów, które odnawiane są co tydzień. Myślę, że dla większości z Was będzie to wystarczająca ilość.
Jak już wspomniałem aplikacja Speedster to świetna alternatywa dla witryny Speed Test. Zagościła w moim systemie na stałe i regularnie do niej sięgam. Opłata za dodatkowe testy po wykorzystaniu darmowej puli może budzić pewne wątpliwości, jednak myślę, że spore grono osób jest skłonne zapłacić za komfort wykorzystania tej aplikacji.
Przez długi czas poszukiwałem tego jednego, jedynego miejsca w którym mogą powstawać moje artykuły. Ostatecznie najbardziej przypadły mi do gustu minimalistyczne edytory tekstu, które wspierają składnię markdown. Wśród dostępnych produktów mój wybór padł na aplikację iA Writer. W głównej mierze ze względu na fakt niezwykle udanej premiery trzeciej wersji. Przyznaję jednak, że rozważałem przesiadkę na konkurencyjnego Ulyssesa. Pozwólcie więc, że przybliżę Wam mój ostateczny wybór.
Po uruchomieniu aplikacji użytkownik otrzymuje czystą białą stronę, która będąc tłem dla migającej karetki od pierwszej chwili zachęca do pisania. Sam za każdym razem uruchamiam iA Writer w trybie pełnoekranowym, co pozwala mi całkowicie skupić się na powstającym tekście. Jednym z moich ulubionych elementów tej aplikacji jest możliwość uruchomienia widoku, który wspomaga skupienie. Powoduje on, że całość tekstu pozostaje wyszarzona, a jedynie aktualnie powstające zdanie pozostaje w pełni widoczne. Dodatkowo powstający w danej chwili wiersz zawsze znajduje się w centrum ekranu, co kojarzy się z pracą przy użyciu klasycznej maszyny do pisania.
Oczywiście iA Writer pozwala na wykorzystywanie znaczników markdown, które można dodawać do tekstu przy użyciu skrótów klawiaturowych. Powoduje to, że widzimy zarówno zastosowaną składnie jak i efekty jej działania, takie jak pogrubienie czy kursywa. Dodatkowo najechanie kursorem myszki na dolną krawędź interfejsu pozwala na podejrzenie podstawowych statystyk takich jak liczba użytych znaków, słów, czy szacunkowa ilość czasu potrzebna na przeczytanie powstałego tekstu.
Nowa wersja programu przyniosła również użyteczne gesty, które ułatwiają dostęp do kolejnych dwóch istotnych elementów interfejsu. Przesunięcie dwoma palcami w lewą stronę powoduje pokazanie poglądu tekstu w sformatowanej postaci. Korzystam z tej funkcji na ostatnim etapie pisania, kiedy to redaguję treść i wprowadzam niezbędne korekty. Podgląd ten można uruchomić również poświęcając mu część ekranu – co ułatwia edycję w obszarze przeznaczonym do edycji – oraz z trybie pełnoekranowym.
Z kolei gest w stronę prawą uruchamia menu nawigacji po zebranych plikach. Dzięki temu rozwiązaniu autor ma możliwość nawigowania po stworzonych dokumentach bez potrzeby opuszczania aplikacji. Obszar ten pozwala na podstawowe operacje, takie jak przenoszenie pomiędzy katalogami czy zmiana nazwy plików. Z mojej perspektywy to bardzo użyteczny dodatek. W momencie kiedy nie muszę opuszczać aplikacji aby zarządzać biblioteką znacząco spada szansa na to, że natrafię na jakiś rozpraszający mnie element.
Niestety w naszym rodzimym języku nie działa jedna z ciekawszych opcji, jaką jest kontrola składni. Funkcja ta w obsługiwanych językach weryfikuje wykorzystane słowa oraz złożoność zdań sugerując ewentualne zmiany mające na celu poprawę jakości i czytelności tekstu. Mam szczerą nadzieję, że w przyszłości doczekam się działania tego mechanizmu dla języka polskiego, jednak jego brak w żaden sposób nie zmniejsza w mojej opinii wartości aplikacji jako takiej.
Niezwykle istotna w przypadku iA Writer jest niezależność w kwestii platformy. Twórcy stworzyli wersje dla wszystkich urządzeń z systemem iOS. Dokładając do tego pracę i synchronizację w chmurze iCloud praca na różnych urządzeniach jest doskonale rozwiązana. Niezwykle często zdarza mi się pisać artykuł na MacBooku po czym etap edycji i korekty przeprowadzać na iPadzie lub rzadziej iPhone. Dodatkowo, szkice tekstów, na które pomysły pojawiają się w najmniej spodziewanych momentach mogę tworzyć przy użyciu telefonu mając świadomość, że kiedy usiądę do komputera, będącego moją podstawową maszyną do pisania, wszystko będzie zsynchronizowane i gotowe do dalszej pracy.
Mimo chwilowych romansów z konkurencją dla iA Writer, nie zdarzyło mi się do niego nie wrócić.. To co utwierdziło mnie w dotychczasowym wyborze była premiera wersji trzeciej aplikacji i kierunek rozwoju aktualnej iteracji. To wszystko powoduje, że wciąż jest to dla mnie edytor tekstu numer jeden i Wam również serdecznie go polecam.
Artykuł ten ukazał się pierwotnie w styczniowym wydaniu Mój Mac Magazyn. Serdecznie zapraszam do subskrypcji do której możecie zapisać się w tym miejscu. Zdecydowanie polecam!
Od pewnego czasu seriale zaczęły osiągać tak wysoki poziom, że ich popularność bije wszelkie rekordy. Nie ma się czemu dziwić, ostatecznie scenarzyści przygotowują tak świetne produkcje, że fabuła potrafi wciągać widza niczym najbardziej zdradliwe mokradło.
W tej sytuacji powstaje pytanie, jak radzić sobie z rosnącą ilością śledzonych seriali, aby przypadkiem nie opuścić premiery kolejnego sezonu ukochanej produkcji. Osobiście od dłuższego czasu używam aplikacji TeeVee 3. Aktualnie dostępna jest już trzecia jej odsłona, która w ostatnim czasie została wzbogacona o nowości jakie zaoferował iOS 9.
Aplikacja ta w czytelny sposób przedstawia wybrane przez użytkownika serialowe pozycje w dwóch formach. Pierwszą z nich – w mojej opinii zdecydowanie bardziej praktyczną – stanowi lista. Jest ona przestawiona w postaci pasków zawierających podstawowe informacje o danym serialu. W zależności od sytuacji widoczny jest tutaj okres pozostały do następnego odcinka, ilość odcinków do nadgonienia, lub informacja na temat braku określonej daty premiery kolejnego sezonu.
Druga wersja interfejsu to pełnowymiarowe grafiki z seriali, które zajmują całą powierzchnię ekranu i przesuwa się je w dowolną stronę ekranu. Z reguły ta forma wygląda bardzo atrakcyjnie, jednak w praktyce sprawdza się nie najlepiej. W mojej opinii znacznie lepszy jest ogólny pogląd na większość śledzonych aktualnie produkcji.
Oczywiście, każdy z seriali po wejściu w informacje o nim, posiada kilka zakładek z podstawowymi informacjami do przejrzenia. Pierwszą z nich jest data premiery nadchodzącego odcinka. Kolejne to ogólne informacje o serialu oraz obsada. W tym miejscu, można wybrać danego aktora i sprawdzić informacje na jego temat w nowo otwartej zakładce bazy filmowej IMDB. Ostatnia zakładka to lista odcinków. W tym miejscu można prześledzić swoje postępy w oglądaniu oraz sprawdzić tytuły epizodów wraz z krótkim streszczeniem ich treści. Tutaj ważna uwaga. Ze względu na to, że informacje te mogą zawierać spoilery, polecam wybranie w ustawieniach aplikacji ich ukrywanie, dla odcinków których jeszcze nie zaznaczyliśmy jako oglądane. Jestem pewien, że może Wam w przyszłości zaoszczędzić sporo nerwów.
Jak już wspomniałem, TeeVee 3 został uaktualniony o nowości jakie daje iOS 9. Pierwszą z nich jest 3D Touch. Naciśnięcie ikony aplikacji powoduje, że użytkownik może w szybki sposób dostać się do kolejnego odcinka serialu, który znajduje się na szczycie listy oraz dodać nową pozycję do śledzonych. Dodatkowo w samej aplikacji zostały wprowadzone standardowe dla tej funkcji gesty, czyli podgląd danej pozycji przy lekkim nacisku oraz otwarcie pełnego okna informacyjnego przy mocniejszym naciśnięciu. Słabszy gest pozwala również, na usunięcie pozycji z listy oraz uruchomienie lub wyłączenie powiadomień.
Kolejną wspieraną nowością pochodzącą z iOS 9 jest indeksowanie przez wyszukiwarkę Spotlight. Dzięki temu, bezpośrednio z poziomu ekranu wyszukiwania użytkownik może sprawdzić dowolny serial, który ma na liście obserwowanych. Informacja, którą wyświetla Spotlight zawiera informacje o numerze kolejnego odcinka do obejrzenia, datę jego premiery oraz ogólną ocenę serialu.
Myślę, że spore grono osób może docenić również integrację z portalem trakt.tv. Umożliwia on śledzenie obejrzanych filmów oraz seriali, co pozwala na tworzenie statystyk oraz sugerować co może przypaść użytkownikowi do gustu. TeeVee 3 na bieżąco aktualizuje dane w tym systemie zgodnie z listą wewnątrz aplikacji.
Podsumowując, polecam Wam przetestowanie TeeVee 3. Osobiście nie śledzę zbyt dużej liczby seriali, jednak ciężko byłoby mi czuwać nad tym, który aktualnie jest nadawany, lub ma premierę w najbliższym czasie. Dzięki tej prostej aplikacji, kompletnie o tym nie myślę. Jestem na bieżąco informowany, a o nowych odcinkach seriali, które śmiało mogę nazwać uzależnieniem dowiaduję się dzięki serwowanym mi w odpowiednim czasie powiadomieniom. Jedyną wadą, która przychodzi mi w tej chwili na myśl jest uboga baza polskich produkcji. Sam, praktycznie nie oglądam rodzimych seriali, jednak dla części z Was może to stanowić problem.
Artykuł ten ukazał się pierwotnie w listopadowym wydaniu Mój Mac Magazyn. Serdecznie zapraszam do subskrypcji do której możecie zapisać się w tym miejscu. Zdecydowanie polecam!
Kto z Was nie miał kiedykolwiek ochoty stworzyć aplikację lub stronę WWW własnoręcznie? Niestety, ten zapał skutecznie rozbija się o wiedzę jaka jest potrzebna do zrealizowania tych pomysłów. Oczywiście sporo da się osiągnąć w kreatorach, które pozwalają na tworzenie własnych projektów na zasadzie układania gotowych klocków. Bądźmy jednak profesjonalistami. Porządne rozwiązanie trzeba napisać, ręcznie, znając kod. Oczywiście, tylko jak?
Pierwszą myślą, jaka przychodzi do głowy to zdobycie solidnego źródła wiedzy. Szybki przegląd oferty internetowych księgarń i już wiesz, że na temat Twojego wybranego języka powstała niejedna biblia. Pozostaje wybrać najlepszą pozycję i do dzieła. Mam jednak propozycję. Zostaw te wszystkie opasłe tomy i najpierw sprawdź czy rzeczywiście dany język Ci odpowiada, czy rzeczywiście pisanie kodu Cię nie zmęczy po pierwszych dziesięciu mozolnie wypisanych liniach zawierających zmienne. Zrobisz to w przyjemnej atmosferze, w zaciszu swojego domu i poprowadzony za rękę. Mało tego, podpowiedzi i wskazówki będą zawsze czekały na moment, kiedy stracisz cierpliwość i zabraknie Ci pomysłu.
Poznaj Code Academy. Jest to rewelacyjny serwis, który oferuje naukę kilku popularnych języków programowania oraz umiejętności niezbędnych dla deweloperów stron WWW. Wszystko odbywa się na stronie i nie wymaga instalowania dodatkowych narzędzi na komputerze. W trakcie lekcji otrzymasz odpowiednią dawkę wiedzy i konsolę programistyczną w oknie przeglądarki. Jedynym warunkiem jest znajomość języka angielskiego. Myślę jednak, że nie będzie to żaden problem dla większości z Was. Gwarantuję, że trudno o bardziej komfortowe rozwiązanie.
Nie miej również oporów przed rejestracją, Twój profil będzie na bieżąco aktualizowany o informacje dotyczące postępów jakie czynisz. Dodatkowo istnieje tutaj system odznak, które otrzymuje się po przejściu kolejnych modułów, jakie zawierają w sobie kursy. Ich zdobywanie buduje dodatkową motywację do nauki i pozwala na łatwą wizualizację tego jak wiele nauki za nami. Wciąż nie moge wyjść z podziwu, jak wiele dobrego wnosi system osiągnięć w kwestii wciągania użytkownika w dalsze etapy nauki.
Zestaw dostępnych języków, które zostały udostępnione w formie interaktywnych powinien bez problemu zaspokoić oczekiwania większości osób, które chcą rozpocząć swoją przygodę z programowaniem. Do wyboru otrzymujecie:
HTML i CSS
JavaScript
jQuery
PHP
Python
Ruby
W mojej opinii, ważniejsze są jednak moduły, które uczą poszczególnych języków na podstawie przygotowania sprecyzowanego projektu. Każdy z języków posiada takowy kurs. Zdecydowanie, nauka poprzez tworzenie zdefiniowanego rozwiązanie budzi dodatkową ilość motywacji. Ostatecznie własnoręcznie tworzymy element, którego dotychczas doświadczaliśmy jedynie jako użytkownicy. W moim przypadku tego typu kursy w trakcie trwania budują w mojej głowie kolejne pomysły, które mógłbym zrealizować w oparciu o to, czego właśnie się nauczyłem.
Zdecydowanie polecam Wam zapoznanie się z Code Academy. Jeżeli w Waszej głowie chociaż przez chwilę pojawiła się myśl, żeby spróbować programowania to od tej chwili nic nie stoi na przeszkodzie. Tak jak wspomniałem, ciężko wyobrazić sobie lepszy sposób na naukę. Wystarczy kilka kliknięć i otrzymacie zarówno wiedzę, jak i narzędzia aby skutecznie ją wykorzystać. Możecie mi uwierzyć, nauka przy użyciu Code Academy to czysta przyjemność i dobra zabawa.
Artykuł ten ukazał się pierwotnie w wakacyjnym wydaniu Mój Mac Magazyn. Serdecznie zapraszam do subskrypcji do której możecie zapisać się w tym miejscu. Zdecydowanie polecam!
Przyznaję, na co dzień mam niewiele wspólnego z obróbką filmów wideo, a tym bardziej ich konwersją pomiędzy formatami. Jednak, tak jak u większości z Was od czasu do czasu na mojej liście rzeczy do zrobienia pojawia się potrzeba zmiany kodowania plików, które docierają do mnie w różnych formatach. Wynika to najczęściej z problemów kompatybilności oraz chęci zmniejszenia ich rozmiaru. Na szczęście, aby wykonać to porządnie na swoim Macu, nie muszę wydawać ani złotówki. Wszystko dzięki HandBrake. Znakomitej i darmowej jednocześnie aplikacji.
Program jest udostępniony na zasadzie licencji Open Source i sukcesywnie rozwijany przez skupioną wokół niego społeczność. Sam korzystam z HandBrake od kilku lat i spełnia on bez zarzutu moje bieżące potrzeby. Po zainstalowaniu użytkownik ma przed sobą prosty interfejs, wypełniony dostępnymi opcjami. W pierwszym kontakcie może to powodować odrobinę konsternacji, jednak spokojnie, tym przypadku każdy znajdzie coś dla siebie. Tutaj pojawia się jedyny mankament, wygląd graficzny programu nie należy do najpiękniejszych i dla części użytkowników może być odpychający. Zaufajcie mi, warto przymknąć na to oko.
Użytkownicy zaawansowani, którzy mają potrzebę ingerowania w zaawansowane parametry konwersji obrazu jak i dźwięku, mogą znaleźć upust swojej pasji w wśród sporej liczby ustawień. Zostały one podzielone na zakładki dotyczące kolejno obrazu, dźwięku, napisów oraz rozdziałów. Celowo, nie będę wdawał się tutaj w szczegóły, jako że każdy zainteresowany może pobrać HandBrake za darmo i sprawdzić jego zaawansowane funkcje. Co ważne, aplikacja pozwala na kolejkowanie zadań, co jest szczególnie istotne w przypadku, kiedy zamierza się dokonać konwersji kilku części materiału w dłuższym okresie czasu.
Dla mnie, jako użytkownika, który korzysta z aplikacji na całkowicie podstawowym poziomie, najważniejsza jest funkcja pre definiowanych ustawień. W wysuwanym z prawej strony interfejsu oknie odnaleźć można przygotowane przez twórców gotowe ustawienia konwersji. Na liście znajdziecie ustawienia dla iPhone’ów, iPadów, AppleTV, czy urządzeń z Androidem. Jednak najczęściej i tak będą przez Was używane domyślne presety, które w konfiguracji zawierają najbardziej standardowe ustawienia obrazu kompatybilne z większością odtwarzaczy i urządzeń.
Przez kilka lat korzystania nie udało mi się jeszcze znaleźć formatu wideo, z którym nie poradziłby sobie HandBrake. Należy jednak pamiętać, że wyjściowe pliki są zachowywane jedynie jako .MP4(.M4V) oraz MKV. Wśród koderów, do wyboru jest całkiem pokaźna lista:
Wideo
H.264 (x264 i QuickSync)
H.265 (x265)
MPEG–4 i MPEG–2 (libav)
VP8 (libvpx)
Theora (libtheora)
Audio
AAC / HE-AAC
MP3
FLAC
AC3
Vorbis
Myślę, że HandBrake jako zupełnie darmowe narzędzie to wręcz obowiązkowa pozycja dla każdego użytkownika Maców. W przypadku, kiedy staniecie przed wyzwaniem konwersji, czy kompresji materiałów wideo, bez wydania złotówki będziecie mieli pod ręką solidny kombajn, który w mojej opinii amatorskie potrzeby wypełnia w dwustu procentach. Zdecydowanie polecam.
Aplikację HandBrake możecie pobrać pod tym adresem: https://handbrake.fr
Artykuł ten ukazał się pierwotnie w październikowym wydaniu Mój Mac Magazyn. Serdecznie zapraszam do subskrypcji do której możecie zapisać się w tym miejscu. Zdecydowanie polecam!
Zagorzali przeciwnicy produktów Apple reagują z uśmiechem politowania na stwierdzenia mówiące o tym, że nowy iPhone jest najlepszym jaki kiedykolwiek powstał. Trudno im się dziwić. Ostatecznie co roku słyszą podobne stwierdzenia wygłaszane ze sceny na której odbywa się prezentacja nowych produktów z Cupertino. Mam jednak dla nich smutną wiadomość. iPhone 6S zdecydowanie jest najlepszym telefonem, który stworzyło Apple. Mimo, że z zewnątrz nie zmienił się praktycznie zupełnie w stosunku do swojego poprzednika, to bez wahania można go postrzegać jako zupełnie nowy produkt. Wszystko za sprawą skoku technologicznego, którego konkurencja może jedynie pozazdrościć.
Wrażenia
Wizualnie nowy iPhone nie różni się od swojego poprzednika. Różnice na poziomie dziesiątych milimetra nie mają żadnego przełożenia na realne odczuwanie gabarytów urządzenia. Są jednak dwa aspekty, które powodują że mimo kosmetycznych zmian, różnice są zauważalne i trudno je zignorować w pierwszym kontakcie.
Obudowa modelu 6S została wykonana z aluminium serii 7000. Mimo, że jej głównym atutem jest wytrzymałość, to w dotyku materiał ten sprawia inne wrażenie niż ten zastosowany w poprzednim modelu. Różnica ta polega na śliskości powierzchni. Z szóstką miałem ten problem, że przez większość czasu wydawała mi się o tyle śliska, że obawiałem się wysmyknięcia z rąk. Tutaj sytuacja jest odmienna, aluminium wydaje się bardziej „kleić” do skóry dłoni, co daje dużo pewniejszy chwyt. Oczywiście, wciąż jest to gładki materiał, jednak psychika zdaje się lepiej postrzegać ten stop w kontekście bezpieczeństwa.
Drugą istotną różnicą jest waga. Co prawda mamy tutaj jedynie 14 gram różnicy, jednak da się to odczuć zwłaszcza w pierwszym kontakcie. Zwykle, tego typu zmiany zauważa się zaledwie przez kilka godzin. Przyznaję jednak, że po kilku dniach korzystania, kiedy biorę telefon do ręki wciąż odczuwam tę różnicę, co przekłada się na wrażenie solidności produktu. Szóstka zawsze wydawała mi się w tym kontekście zbyt lekka. Duże znaczenie ma tutaj również odpowiednie rozłożenie ciężaru, które w przypadku iPhone’a 6S jest wzorcowe. Ma to istotny wpływ na komfort chwytu w trakcie korzystania z telefonu.
Te dwie wydaje się zupełnie nieistotne różnice, powodują że mimo braku większych zmian w wyglądzie nowego i starego modelu, bez problemu da się je odróżnić. Jest to doskonały przykład tego, jak ważne dla użytkownika są te najmniejsze poprawki, które nie stanowiąc istotnych nowości, potrafią poprawić wrażenia użytkownika w trakcie korzystania z urządzenia.
Szybkość/Wydajność
Normą w przypadku modeli oznaczonych literą S są zmiany wykorzystanych technologii. Jak co roku Apple przedstawiło kolejną generację procesorów A9, których wydajność analogicznie do poprzednich wersji poszybowała w górę o kilkadziesiąt procent. Nie będę się tutaj skupiał na szczegółowych wynikach wydajności, bo te nie są w mojej opinii najważniejsze. Największe znaczenie jak zawsze ma komfort pracy, a ten jest w przypadku iPhone’a 6S najwyższy z możliwych.
Najnowsza odsłona iOS 9 skupia się na optymalizacji pracy, przyśpieszeniu działania i ogólnym wzroście stabilności. Wybranie tej ścieżki dla kolejnej iteracji tego systemu było jedną z najlepszych decyzji podjętych w Cupertino od lat. Te działania w połączeniu z mocą obliczeniową jaką dysponuje model 6S przyniosły piekielnie szybkie urządzenie, które w mojej opinii w pełni zasługuje na zarezerwowane dla produktów Apple określenie „amazing”.
System działa niezwykle szybko. Uruchamianie programów, wyświetlanie animacji czy wykonywanie podstawowych zadań nie generuje żadnych opóźnień. Widać, że moc obliczeniowa procesora oraz układu graficznego ma odpowiedni zapas mocy i radzi sobie z codziennymi zadaniami bez zająknięcia. Jednak to co daje się odczuć najbardziej, to wzrost ilości zainstalowanej pamięci RAM.
Właśnie to był główny aspekt, który decydował o mojej przesiadce na iPhone’a z dopiskiem S. Powiększenie ilości pamięci operacyjnej to absolutny strzał w dziesiątkę i udoskonalenie, które było chyba jednym z tych najbardziej oczekiwanych. Dotychczas multitasking potrafił irytować. Przeładowywanie aplikacji, czy stron internetowych podczas przełączania się pomiędzy programami, to zdecydowanie mało przyjazny element doświadczeń korzystania ze sprzętu. Na szczęście to wąskie gardło zostało wyeliminowane i nowy iPhone posiada dwa gigabajty pamięci RAM. W tej chwili, praktycznie nie zdarza mi się, abym musiał oczekiwać, aż któraś z aplikacji, pomiędzy którymi się przełączam, wymagała dłuższego czasu nim będę mógł zacząć z niej korzystać. Analogicznie wygląda sytuacja w kwestii otwartych stron w przeglądarce Safari. Te kilkusekundowe przestoje, które w ten sposób zostały wyeliminowane z systemu znacząco poprawiają ogólne wrażenie. Dodatkowo znacząco przyśpieszają codzienną pracę, co dla osób hołdujących produktywność będzie nie do przecenienia.
Te zmiany mające wpływ na wydajność urządzenia przyniosły najbardziej responsywne i sprawne pod względem wydajności urządzenie na rynku telefonów. Co ciekawe dla mnie w tym roku to nie wzrost wydajności mocy obliczeniowej ma największe znaczenie, a właśnie powiększenie ilości pamięci RAM. W zestawie z optymalizacją iOS oraz wspomnianymi zmianami w kwestii CPU oraz GPU trudno nie stwierdzić, że litera S w nazwie iPhone’a śmiało może być interpretowana jako Szybkość. Przejdźmy więc do kolejnych nowości, które są ściśle związane z użytkowaniem tego sprzętu.
TouchID 2
Ku mojemu zaskoczeniu w trakcie swojego wystąpienia Phil Schiller wspomniał o udoskonalonym czytniku linii papilarnych. Nie chodzi o to, że to kwestia bez znaczenia. Już w poprzednim modelu ten element spisywał się w mojej opinii bez zarzutu. Trudno było nie odnieść wrażenia, że skoro wspomniano o tym w toku keynote to zmiana zdecydowanie nie jest kosmetyczna. Przyznaję, że pierwszy raz spotykam się z problemem, kiedy coś działa zbyt dobrze. Nowe Touch ID jest na tyle szybkie, że podgląd zablokowanego ekranu i powiadomień, które się na nim znajdują, stało się niemożliwe przy użyciu przycisku Home. Aktualnie, już muśnięcie palcem tego elementu powoduje odblokowanie ekranu. Szczerze mówiąc, nie wiem czy od piątku, kiedy kupiłem nowy telefon widziałem swój zablokowany ekran więcej razy niż jest to możliwe do policzenia na palcach obu dłoni. Skoro jesteśmy już przy palcach to czas na wisienkę na torcie.
3D Touch
Jeżeli miałbym wybrać, jedną jedyną nowość, która jest dla mnie absolutnie najważniejsza to bez wahania wybiorę właśnie 3D Touch. Już po prezentacji byłem absolutnie kupiony przez tę technologię. Uwielbiam aplikacje, które pozwalają mi usprawnić codzienne czynności. Z tego względu wszelkie menu kontekstowe, które będzie dostępne przy użyciu odpowiedniej siły nacisku bezpośrednio z ikony danej aplikacji, to dla mnie kolejne możliwe do wyeliminowania kroki w codziennej pracy. Wystarczy, że mam aktualnie możliwość dostępu do wybranych akcji Launch Center Pro bez wchodzenia do tej genialnej aplikacji. Już to daje mi niesamowitą frajdę. Zacznę jednak od początku.
W pierwszym momencie, o 3D Touch mówiło się w kontekście prawego przycisku myszy w iOS. Trudno się z tym nie zgodzić, ostatecznie oba te elementy mają na celu wywołanie menu kontekstowego. Jednak różnica polega na tym, że nacisk da się mierzyć i weryfikować jego siłę. To pozwala na znacznie większe możliwości niż powszechne menu rozwijalne. Tutaj najlepszym przykładem jest możliwość podglądania linków w wiadomościach. Teraz przy lekkim nacisku mogę zajrzeć co się pod nim kryje, a w przypadku kiedy rzeczywiście mam ochotę zgłębić jego treść wystarczy, że nasilę nacisk, a otworzy się odpowiednie okno Safari. Eliminuje to zbędne przełączanie się pomiędzy aplikacjami, co zdecydowanie pomaga szybciej weryfikować informacje, które do mnie docierają.
Kolejną, nie boję się użyć tutaj tego słowa, genialną rzeczą jest możliwość naciśnięcia na klawiaturę, co powoduje uruchomienie funkcji gładzika. Ile razy byłem sfrustrowany w trakcie poprawiania tekstu pisanego na iPhone, kiedy lupa nie pozwalała mi się ustawić w odpowiednim miejscu, wymagającym w danej chwili korekty. Teraz nie ma nic prostszego, naciskam klawiaturę i nawiguję kursorem w dowolne miejsce. Cudowne rozwiązanie.
Świetne jest również przełączanie pomiędzy aplikacjami. Przesunięcie, naciskając palcem, od lewej krawędzi ekranu do prawej pozwala na przełączanie się bezpośrednio pomiędzy dwoma ostatnio używanymi programami. Podobny, ale krótszy ruch wyświetla aplikacje uruchomione w tle. Osobiście przyzwyczaiłem się już do tego gestu i wydaje mi się zdecydowanie bardziej naturalny niż podwójne naciśnięcie przycisku Home.
Zdecydowanie czekam na szeroką implementację funkcji 3D Touch przez deweloperów. Wciąż łapię się na tym, że próbuję wykorzystać gesty nacisku, które znam z systemowych aplikacji. To ewidentnie wskazuje na użyteczność i właściwą implementację tej technologii. Niezwykle szybko stała się ona moim naturalnym sposobem na korzystanie z systemu iOS. Oczywiście, część przyzwyczajeń wyrobionych przez lata wciąż wygrywa, jednak powoli przestawiam się na wykorzystanie nacisku i jestem niesamowicie zadowolony z tych nowych możliwości.
Aparat
Dla sporego grona główna funkcja iPhone’a to aparat fotograficzny i tym razem pojawiło się sporo dobrego w tej kwestii. Na pewno ucieszą się fani nad wyraz popularnych ostatnio zdjęć selfie. Przednia kamera została znacznie ulepszona i teraz zdjęcia wykonywane są przy użyciu matrycy posiadającej 5 megapikseli. W porównaniu z dotychczasową ilością 1,2 megapiksela, różnica jest spora co ma solidny wydźwięk w jakości robionych zdjęć przy użyciu tego aparatu.
Najważniejsza pozostaje jednak tylna kamera iSight, która w aktualnej odsłonie otrzymała matrycę posiadającą 12 megapikseli. Pozwala to na uchwycenie większej ilości detali, i jeszcze lepszą jakość zdjęć dzięki technologiom, które Apple nieustannie udoskonala. Dwukrotnie zwiększono również ilość pikseli odpowiedzialnych za Auto Focus, dzięki temu ostrzenie zdjęć przebiega szybciej niż w poprzednim modelu. Większa matryca umożliwia również kręcenie filmów o rozdzielczości 4K. Dla większości użytkowników będzie to zbędny dodatek, jednak cieszy możliwość skorzystania z tej niesamowitej jakości rejestrowanego obrazu. Niestety, osoby posiadające model wyposażony w 16 GB pamięci będą miały bardzo małe możliwości w kwestii długości nagrywanych filmów w tej najwyższej rozdzielczości. Wynika to z potężnych rozmiarów powstałych klipów filmowych.
Spory aplauz zebrała również nowość pod postacią Live Photos. Teraz iPhone może nagrywać mini filmy, które są widoczne jako zdjęcia, a ich odtworzenie umożliwia naciśnięcie ekranu przy użyciu 3D Touch. Przyznaję, że całkowicie rozumiem potencjał takiego rozwiązania, jednak wyłącznie w specyficznych przypadkach. Dla większości zdjęć, taka forma zapisu jest zupełnie niepotrzebna. W trakcie testowania zauważyłem również, że często rejestrowany jest moment opuszczania aparatu po wykonaniu zdjęcia. Widać, Apple jest świadome tego problemu i iOS w wersji 9.1 będzie weryfikować czy aparat był opuszczany i dotnie film do odpowiedniego momentu, aby wyeliminować te zbędne fragmenty nagrania.
Jeżeli chodzi o jakość zdjęć to na moje oko, nie ma przepaści pomiędzy 6 a 6S. Co prawda, jestem kompletnym amatorem w tej kwestii, jednak jeżeli aparat jest głównym aspektem decydującym o zakupie nowego telefonu to myślę, że możecie się wstrzymać. Ewentualnie, jeżeli rzeczywiście czujecie potrzebę posiadania zdjęć w większej rozdzielczości, to nowa większa matryca spełni Wasze oczekiwania.
Podsumowanie
Podstawowe pytanie jakie rodzi się w głowie osoby zainteresowanej produktami Apple po premierze nowych iPhone’ów, to czy warto kupić odświeżony model. Niestety na to pytanie nie ma prostej i jednoznacznej odpowiedzi. Każdy użytkownik ma inne potrzeby i wymagania. Jednak muszę przyznać, że w tym roku każda grupa konsumentów może być usatysfakcjonowana.
O ile zmiany wizualne produktu są kosmetyczne, to pierwszy kontakt zdradza, że mamy do czynienia z czymś zdecydowanie nowym, odświeżonym. Technologia, która drzemie w środku, powoduje że bez kozery można stwierdzić że mamy do czynienia z najbardziej zaawansowanym i wydajnym urządzeniem mobilnym na świecie. Innowacje o których tutaj pisałem powodują, że zarówno codzienna praca jak i realizacja pasji będzie jeszcze bardziej ułatwiona dzięki nowoczesnym technologiom jakie wnosi iPhone 6S. To rzeczywiście jest najlepszy iPhone jakiego wypuściła na świat firma Apple. Dlatego, jeżeli masz możliwość zainwestowania w nowy model, zrób to bez wahania. Nie ma szans abyś nie był zadowolony.
Inżynierowie z Cupertino znów to zrobili. Mając na rynku bezkonkurencyjny telefon, wypuścili jego następce, który jest jeszcze lepszy. Współczuję konkurencji, która wciąż stara się aby lider z koszulką na której znajduje się nadgryzione jabłko nie zniknął gdzieś za horyzontem. Z drugiej strony, kto inny tak prężnie napędzałby technologie i wciąż wyznaczał kolejne granice jakości i wydajności.
Artykuł ten ukazał się pierwotnie w październikowym wydaniu Mój Mac Magazyn. Serdecznie zapraszam do subskrypcji do której możecie zapisać się w tym miejscu. Zdecydowanie polecam!
Od dwóch tygodni mój MacBook Pro gości w swoim porcie SD kartę JetDrive Lite 350 firmy Transcend. Zawsze planowałem skorzystać z tego rozwiązania, zwłaszcza, że przez ostatnie parę lat skorzystałem z czytnika kart zaledwie kila razy. Możliwość zapewnienia, przy jego użyciu, dodatkowej ilości pamięci na dane wydaje się być najlepszym możliwym pomysłem.
Karta JetDrive 350 po umieszczeniu w czytniku SD wystaje z komputera na 2 mm. Pozwala to na wygodne wyjęcie karty bez użycia dodatkowego zaczepu, co jest konieczne w przypadku konkurencyjnych rozwiązań, które licują się z obudową. Można mieć zastrzeżenie wobec koloru samej karty. Na początku czułem delikatny zawód, ze względu na fakt, że nie jest ona w kolorze aluminium. Jednak w tej chwili stwierdzam, że podczas normalnej pracy i tak jej nie dostrzegam. Dodatkowo po paru dniach nawet widząc swój komputer z boku nie zwracam uwagi na to, że coś rezyduje w porcie SD.
Karta według producenta zapewnia osiągi na poziomie 95MB/s przy odczycie oraz 60 MB/s w trakcie odczytu. Transfery na tym poziomie pozwalają na całkiem komfortową pracę z wykorzystaniem danych zgromadzonych na JetDrive. Według moich testów szybkości zapisu i odczytu prezentują się następująco.
Są to wystarczające wartości dla przechowywania biblioteki muzyki czy zdjęć. Warto jednak pamiętać, że tego typu karta jest narażona na zagubienie lub kradzież z portu komputera. Z tego względu nie polecam Wam przechowywanie na niej danych, których strata może spowodować problemy związane z zachowaniem prywatności lub upowszechnieniem informacji wrażliwych. Pierwszym krokiem jaki powinniście zrobić to jej zaszyfrowanie.
Ja osobiście w trakcie testów przechowywałem na niej muzykę oraz tworzyłem kopię zapasową przy użyciu Time Machine. Co ważne, jak już wspominałem z obawy przed utratą karty JetDrive oznaczyłem opcję, aby kopia wykonywana przez Time Machine była szyfrowana. Oczywiście jak już wspomniałem, zawartość karty została wcześniej zaszyfrowana w całości, jednak jak wiecie „Przezorny zawsze ubezpieczony”.
Podsumowując, jeżeli Wasz czytnik kart SD pozostaje przez większość czasu niewykorzystany, to uważam, że powinniście rozważyć zakup karty JetDrive firmy Transcend. Jest to szybki sposób na rozszerzenie dostępnego miejsca dyskowego w Waszych komputerach. Dyski SSD wciąż pozostają drogą przyjemnością, zwłaszcza w komputerach Apple. Część danych swobodnie można przenieść na wspomnianą kartę, a odzyskaną przestrzeń wykorzystać dla innych bardziej wymagających w kwestii prędkości transferu danych.
Taylor śpi. Zanim poradziłem mu sen w pobliżu zniszczonego silnika, który promieniuje radioaktywnie sprawdziłem czy dana dawka jest w stanie mu zaszkodzić. Mam nadzieję, że z moją pomocą uda mu się w jakiś sposób uwolnić z planety na której rozbił się jego statek. Każda pochopna rada może się skończyć jego śmiercią, a dziwne zrządzenie losu spowodowało, że to właśnie ze mną nawiązał kontakt. Teraz nerwowo czekam aż się obudzi i postaram się pomóc mu w podjęciu kolejnych decyzji, które zaważą o jego życiu lub śmierci.
Nie, nie zwariowałem. Wciągnąłem się w genialną grę o nazwie Lifeline. Całość polega na dialogu z postacią o wdziędznym imieniu Taylor, której statek rozbił się na odległej planecie. Na szczęście wciąż działa jego urządzenie do komunikacji i dziwnym trafem połączył się on właśnie ze mną. Niestety gra nie została przetłumaczona na język polski, wystarczy jednak dość podstawowa znajomość języka angielskiego, niemieckiego lub francuskiego.
Rozgrywka jest rozłożona w czasie i często przyjdzie Ci poczekać na to, aż Taylor wykona daną czynność którą razem ustaliliście. Oczywiście zostaniesz powiadomiony o wiadomości od głównego bohatera. Jeżeli posiadasz Apple Watch, to możesz kontynuować dialog przy jego użyciu.
Całość jest napisana tak ciekawie, że wciąga bez reszty. Dialogi są naturalne i idealnie odwzorowują napięcie i emocje konwersacji. Pozwala się to wczuć w fabułę i mieć przeświadczenie, że te wszystkie wydarzenia rzeczywiście mają miejsce gdzieś tam w kosmosie. Przyznaję, że ta gra zdecydowanie wzmożyła mój apetyt na książkę „Marsjanin”, która opowiada o podobnych wydarzeniach.
Zdecydowanie polecam Wam zakup. Odpowiednie podejście i zaangażowanie w dialog z Taylorem wciągnie Was bez reszty. Nie pozwólcie aby tak doskonała historia Was ominęła! Ja tymczasem czekam, aż rozbitek się obudzi i postaram się pomóc mu wyjść z tej beznadziejnej sytuacji w jakiej się znalazł…
Od jakiegoś czasu w moich uszach goszczą słuchawki Westone W10. Jest to model wejściowy firmy uzbrojony w pojedynczy przetwornik armaturowy. Ciekaw byłem co oferuje ta znakomita firma w swoim najtańszym modelu. Podsycał to również fakt, że na co dzień używam słuchawek Phonak Audeo PFE 112, które charakteryzują się podobną konstrukcją opartą o pojedynczy przetwornik.
Zacznę od początku. Normą w przypadku firmy Westone jest bogate wyposażenie. Wodoodporne pudełko, wymienne kable i kilka kompletów końcówek to absolutny standard. Oczywiście jakość wykonania słuchawek jasno pokazuje, że mamy do czynienia z marką, która aspiruje do miana jednego z najlepszych producentów w branży. Na uwagę zasługuje również komfort użytkowania. Nawet długie odsłuchy nie powodowały w moim przypadku zmęczenia. Nie odczuwałem też żadnych problemów w kwestii dopasowania konstrukcji do kształtu ucha. Słuchawki są zaprojektowane tak, aby kabel przebiegał za uchem, co skutecznie niweluje dźwięki ocierania przewodu o ubranie. W kwestii wyglądu i komfortu użytkowania nie mam wobec nich żadnych zastrzeżeń.
Niestety zawodem okazał się odsłuch. To co w pierwszym momencie najbardziej zwróciło moją uwagę to brak znaku rozpoznawczego, który nadałby im wyjątkowości. Przodującą częstotliwością są tony średnie, które dominują nad pozostałym zakresami. Mimo to, nie prezentują one nic ciekawego. Nie da się w niej odnaleźć ciekawej przestrzeni, czy szczegółowości. Dźwięk jest zbyt oczywisty i nudny. Powoduje to, że muzyka nie wciąga w swój świat tak jak powinna.
Tak mocne wyeksponowanie tego zakresu sprawiło, że tony wysokie giną za zasłoną średnicy. Na próżno szukać tutaj detalu w kwestii brzmienia talerzy czy ulokowania w przestrzeni wszelkiej maści instrumentów perkusyjnych. Dla mnie w przypadku armatur jest to niedopuszczalne. Tego typu słuchawki zawsze powinny błyszczeć w tej kwestii. Podobnie ma się sytuacja z tonami niskimi. Mimo, że bas jest punktowy i kontrolowany to średnica psuje jego odbiór.
Ogólnie brzmienie Westone W10 jest totalnie skierowane na średnicę i nie posiada większych atutów. Mimo, że słuchawki dają słuchaczowi pojęcie o charakterystyce brzmienia armatur, nie pokazują jak doskonałe mogą być te przetworniki przy konkretnym strojeniu. Kompletnie nie tego szukam wśród produktów tego typu. Możecie uznać, że jestem zbyt surowy w ich ocenie, jednak mając na uwadze cenę tego modelu trudno nie mieć dość surowych wymagań. Oczywiście każdemu polecam odsłuch i samodzielną ocenę. Zdaję sobie sprawę, że sporej liczbie osób mogą one przypaść do gustu.
W przypadku, kiedy macie ochotę na spotkanie z firmą Westone, to polecam zacząć od cudownego modelu W30. Jeżeli jednak zaczynacie swoją przygodę z armaturami to zdecydowanie powinniście zwrócić uwagę na Phonak Audeo PFE 112. Te słuchawki nie zmiażdżą Was basem, jednak pokażą jak genialną scenę i szczegółowość można stworzyć przy użyciu podobnych przetworników. Co najważniejsze, cena nie zniszczy Waszych finansów. Nie bez powodu, towarzyszą mi od kilku lat.
Zapraszam Cię do pozostałych testów produktów firmy Westone, które ukazały się na applesauce.pl: