Zastanawialiście się dlaczego w tak wielu prezentacjach Apple jako przykładowe dane osobowe pojawia się postać Johna Appleseed? Przecież mógłby to być klasyczny John Smith będący amerykańskim odpowiednikiem naszego Jana Nowaka. Mnie to zaintrygowało i udało mi się znaleźć odpowiedź na to pytanie.
John Appleseed to postać historyczna. Żył on w latach 1774–1845. Odpowiada za rozpropagowanie drzew jabłoni na terenie Pensylwanii, Ohio, Indiany czy Illinois. Prawda, że to idealna postać z perspektywy firmy, której produkty są oznaczone logo nadgryzionegeo jabłka? Odpowiedniego wydźwięku nadaje też fakt, że jest to postać legendarna dla amerykańskiej kultury. Istnieje nawet poświęcone mu muzeum w miejscowości Urbana w stanie Ohio.
Wydawało by się, że wszystko jest jasne. Nie do końca. Mianowicie John Appleseed widniejący w tak wielu prezentacjach i elementach systemu Apple to nikt inny jak Mike Markkula. Okazuje się, że był to jego pseudonim, którego użył podpisując się pod kilkoma programami wydanymi dla komputera Apple II. Nie muszę chyba nikomu przypominać, jak ważną dla historii firmy postacią był Mike. Oczywiście inspiracją była wspomniana postać historyczna, której swoistym współczesnym odwzorowaniem był Markulla pracując na sukces Apple.
Uwielbiam tego typu smaczki, które Apple ukrywa w swoich produktach. Dla mnie to forma swoistego hołdu dla człowieka, który uwierzył w wizję Steva’a Jobsa. Nie oczywista, a jednak symboliczna. Wystarczy spojrzeć na ślady Steve’a Jobsa w OS X i iOS, żeby przekonać się jak pielęgnowana jest historia tej firmy w postaci małych detali tworzących swoiste technologiczne pomniki dla najważniejszych dla rozwoju firmy osób.
Sixteen hour days are filled with meetings after meetings followed by more meetings. Whilst this is somewhat standard in most organisations, meetings at Apple wreaked of toxic agendas designed to deliberately trip people up, make fools of the less respected and call people out.
Rzadko zdarza się, aby była możliwość przeczytania lub usłyszenia informacji na temat warunków pracy w Apple. Wszystko owiane jest tajemnicą i mało kto kwapi się do zdradzenia jakichś szczegółów. Z tym większym zainteresowaniem przeczytałem tekst Bena Farrela, który zwolnił się z Apple i postanowił podzielić się kilkoma spostrzeżeniami związanymi ze swoim byłym już pracodawcą.
Całość ma dość gorzki wydźwięk pokazujący firmę jako bezduszną korporację w najgorszym tego słowa znaczeniu. Przyznaję, że sam nie pracowałem nigdy w takim molochu. Znam jednak spostrzeżenia osób, które są w różych korpo zatrudnione. Specjalnie nie dziwi mnie nacisk i obciążenie psychiczne o którym pisze Ben. Mam jednak wciąż dziwne przeświadczenie, że jest to gorzki list osoby wylewającej żale. Nie ukrywajmy, każdy kto podejmuje zatrudnienie w tak potężnej organizacji musi być świadomy idącego za tym natłoku obowiązku i nieustającej presji mającej „zapewnić odpowiednie słupki w raportach”.
Treść wpisu Bena znajdziecie tutaj. Ciekaw jestem jak wy oceniacie jego spostrzeżenia. Dla każdego pasjonata marki to absolutny „must read”. Myślę jednak, że traktowanie tego tekstu jako wykładni warunków pracy w Apple byłoby krzywdzące. Ostatecznie, każdy kij ma dwa końce.
Po ostatnich sugestiach na temat filmów czas na pozycje książkowe. Podobnie jak w poprzednim wypadku to moje osobiste typy, bez wyraźnego wskazania na lider-a/ów. Niech czytelnicy wyrobią sobie zdanie sami, ja proponuję je dlatego, że uważam iż każde z poniższych wydawnictw warte jest uwagi i poświęcenia odrobiny czasu na ich przeczytanie.
Steve Jobs – Walter Isaacson: chyba można uznać tę biografię za pewnego rodzaju biblię. Książka nie tylko dla użytkowników produktów Apple, arcyciekawa i obfitująca w wiele smaczków. Myślę, że jakikolwiek dłuższy komentarz jest w tym przypadku zbędny. Pióro Isaacsona i solidne tłumaczenie bronią się nie gorzej, niż sama historia makowego wizjonera.
Barbarzyńcy pod wodzą Billa – Jennifer Edstrom, Marlin Eller: kulisy sukcesu Microsoftu, wersja nieoficjalna. Jeśli ciekawi jesteście sztuczek, jakie stosował Bill wraz ze swoją świtą by wyrolować konkurencje – ta książka wiele wyjaśni. Aż szkoda, że wydawnictwo jest tak krótkie, i że nikt nie pokusił się zekranizować zrelacjonowanych wydarzeń.
Geniusz i świnie, rzecz o Jacku Karpińskim – Piotr Lipiński: fakty na temat życia naszego rodzimego, genialnego inżyniera, który miał pecha realizować się w komunizmie. Ta postać to Jobs i Woźniak w jednym. Można uznać, że mieliśmy szansę by to w Polsce powstała Dolina Krzemowa, gdyby nie krótkowzroczność ówczesnych włodarzy. Książka nie jest idealna, ale to chyba najlepsze źródło wiedzy na temat postaci, o której należy z szacunkiem pamiętać.
Automaty liczą. Komputery PRL – Bartłomiej Kluska: rzetelne przedstawienie burzliwej historii komputerów w Polsce, nie tych importowanych ukradkiem, ale tych tworzonych przez polskich inżynierów. Uwielbiam styl pisania Bartka oraz jego dbałość o szczegóły. Ewidentnie czuć, że to historyk z pasją. Zaś co się tyczy treści, nóż się w kieszeni otwiera gdy uświadomimy sobie jak rozwój naszej komputeryzacji i informatyzacji był sabotowany. Tym bardziej boli fakt, że historia lubi się powtarzać – nadal u sterów zasiadają osoby niekompetentne, przedkładające interes własny nad dobro ogółu.
Cyfrowe marzenia. Historia gier komputerowych i wideo – Piotr Mańkowski: tę książkę recenzowałem dawno temu i mimo iż skupia się na rozrywkowym charakterze ówczesnych maszyn, to przecież właśnie gry przybliżyły technologie cyfrowe szerszemu gronu, prawda? Pozycja, którą bardzo dobrze się czyta a przy okazji odkrywa wiele interesujących tajemnic związanych z budową, działaniem, ograniczeniami i rozwojem pierwszych komercyjnych komputerów osobistych.
Powyższe uznaję za TOP5, ale byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie polecał również innych tytułów, jak np.:
To wszystkie książki które mam/miałem i czytałem. Ostatnie pozycje powielają w zasadzie wiele rzeczy z tej preferowanej piątki, ale jak będziecie mieć okazję to nie zastanawiajcie się nawet, tylko po nie sięgnijcie. Jak zwykle w takich wypadkach, propozycje to zaledwie przysłowiowy wierzchołek góry lodowej i mam świadomość istnienia wielu równie interesujących wydawnictw (niestety, tylko nieliczne tytuły są tłumaczone na język polski). Będę więc wdzięczny za podpowiedzi co warto jeszcze „skonsumować”, gdyż niedosyt wiedzy u mnie jest permanentny…
Zapewne należę do mniejszości ale uważam, że warto znać przeszłość technologii komputerowych, warto wiedzieć jak to wszystko się zaczęło, kto przyczynił się do ich rozwoju. Być może dla mnie ma to znaczenie, bo miałem wyjątkową sposobność uczestniczyć w części tych przemian, praktycznie od początków pojawienia się komputerów osobistych. Młode pokolenie traktuje sprzęt jak meble, nie zdając sobie sprawy ile tęgich (i często „odjechanych”) umysłów pracowało nad nimi, ile genialnych rozwiązań przez ostatnie kilka dekad zaklęto w tych coraz mniejszych i coraz bardziej wydajnych urządzeniach.
Bez przeciągania, poniżej moje sugestie filmów które warto obejrzeć, po to by choć trochę poczuć ducha dawnych czasów i z większą wyrozumiałością oraz szacunkiem odnosić się do „silikonowego złomu”. Kolejność filmów jest zupełnie przypadkowa, a ewentualny komentarz przedstawia wyłącznie mój skromny osąd i nie powinien nikogo zniechęcić :) Jeszcze jedno: określenie z tytułu – „najlepsze” – niekoniecznie tyczy się gry aktorskiej, a po prostu subiektywnej przyjemności z oglądania.
Piraci z Doliny Krzemowej (Pirates of Silicon Valley) – oczywiście mam tu na myśli kultowy już film z 1999 roku a nie kiepski moim zdaniem serial, który gości od niedawna na ekranach TV. Naprawdę świetny film, oczywiście nie brak tu uproszczeń, ale trzeba przyznać, że Noah Wyle rewelacyjnie oddał charyzmę Steve Jobsa, a i reszta ekipy aktorskiej znakomicie wczuła się w role i klimat. Pozycja obowiązkowa.
Jobs (jOBS) – ten stosunkowo nowy film wielu z nas na pewno obejrzało. Według mnie jest średni, a kaczy chód Ashtona Kutchera po pewnym czasie irytujący i rozpraszający. Mimo to warto poświęcić dwie godziny by przybliżyć sobie sylwetki osób odpowiedzialnych za powstanie i funkcjonowanie Apple, tym bardziej że jedną z większych zalet jest tu spore podobieństwo aktorów (no może poza Wozem) do rzeczywistych postaci. Tak czy inaczej zdecydowanie więcej można się dowiedzieć czytając biografię spisaną przez Waltera Isaacsona.
The Triumph of the Nerds: The Rise of Accidental Empires (The Triumph of the Nerds: The Rise of Accidental Empires) – trzy częściowy dokument oparty na książce i scenariuszu pisarza i dziennikarza Roberta X. Cringely’a, który prowadzi narrację i wywiady z największymi znakomitościami komputerowego światka: Steve Jobsem, Billem Gatesem, Paulem Allenem i wieloma innymi osobami. Rewelacja!
Micro Men (Micro Men) – fabularyzowana historia rywalizacji firm Sinclair Research oraz Acorn Computer. Świetne role Alexandra Armstronga (Sir Clive Sinclair) i Martina Freemana (Chris Curry). Z uwagi na fakt, że większość świata patrzy przede wszystkim na trzech gigantów, tj. IBM, Microsoft i Apple, często pomija się i marginalizuje znaczenie pierwszych prymitywnych komputerów 8-bitowych. Warto zobaczyć.
Welcome to Macintosh (Welcome to Macintosh: The Documentary for the Rest of Us) – krótka historia Apple (faktycznie, zmieścić ją w 90-ciu minutach jest nie lada wyzwaniem). Kolejny dokument, którego zaletą są wywiady z osobami pracującymi nad Macintoshem (jak np. Andy Hertzfeld) czy promocją i PR produktów z jabłkiem (Guy Kawasaki). Całkiem dobrze się ogląda i spokojnie spędziłoby się kolejne półtorej godziny.
Siłą rzeczy, większość z wymienionych wyżej pozycji nawiązuje do Apple, ale poza tymi pełnometrażowymi produkcjami warto przejrzeć zasoby YouTube, gdyż i tam znajdziecie prawdziwe perełki, warte obejrzenia, jak np.: History of the Amiga, czy The history of Atari. Ja przymierzam się np. do obejrzenia Once Upon Atari i z niecierpliwością czekam na Viva Amiga. Notabene na YT znajdziecie prawie wszystkie z wymienionych wyżej filmów.
Problem może stanowić fakt, że Piraci… i Jobs oficjalnie były dystrybuowane w Polsce, więc nie ma problemu ze zdobyciem ich w naszej wersji językowej, natomiast pozostałe wymagają od widza umiejętności rozumienia j. angielskiego przynajmniej w podstawowym zakresie. Tak to już jest z niszowymi produkcjami.
Zdaję sobie sprawę, że nie wyczerpałem tematu i liczę na to, że sami zaproponujecie w komentarzach kolejne interesujące filmy. Przyjemnych seansów!
Kontynuujemy cykl “wywiad miesiąca”, dziś przedstawiamy sylwetkę kolejnego sadownika zasłużonego w popularyzacji platformy Apple w naszej piękniej krainie nad Wisłą. O swoich dokonaniach opowie Grzegorz Grosskreutz, który przyjął nasze zaproszenie i zdecydował obnażyć kulisy powstawania polskiej wersji systemu Mac OS.
Marek Telecki (MT): Witaj Grzesiu, dziękuję Ci za gotowość podzielenia się z czytelnikami Applesauce faktami z Twojej przeszłości związanej z Apple.
Grzegorz Grosskreutz (GG): Dzień dobry.
MT: Jak to się w ogóle zaczęło? Jak trafiłeś do ekipy zajmującej się zaszczepieniem platformy z nadgryzionym jabłuszkiem w Polsce?
GG: Jako pracownik spółki Weltinex zostałem poproszony przez Bogdana Jędrzejczyka, o skonfigurowanie stanowiska DTP opartego właśnie na Macintoshu, które miało m.in. umożliwić profesjonalne przygotowanie i wydruk tekstu.
MT: A jak zostałeś członkiem grupy zajmującej się tłumaczeniem systemu Mac OS na język polski? Bo to zdaje się było najważniejsze z Twoich zadań wówczas.
GG: Jednym w formalnych wymogów Apple, koniecznych do zrealizowania by w ogóle można było oficjalnie wprowadzić komputery Apple do Polski było przetłumaczenie systemu operacyjnego. Tłumaczenie to robiłem wspólnie z Mariuszem Kordasem i było realizowane z jednej strony pod kierunkiem Apple określającego ramy, dotyczące zachowania spójności wyglądu, pozycjonowania i wielkości przycisków, bo to nie było obojętne. Które przyciski, jakich wymiarów, w jakiej odległości od siebie, to wszystko było określone przez Apple. Z drugiej strony nadzór nad tłumaczeniem sprawowali Andrzej Teleżyński i Kuba Tatarkiewicz – od strony czysto polonistycznej. Chodziło m.in. o kwestię by nie używać określeń typowo slangowych bądź zapożyczonych, typu reset czy restart. Była więc mowa o wznowieniu komputera, uruchomieniu komputera, zerowaniu pracy. Staraliśmy się dopasować określenia stricte polskie a unikaliśmy nazw typowo wziętych ze slangu informatycznego.
MT: Co prawda w tamtym czasie komputery nie były tak powszechne jak teraz, ale nawet wtedy w naszym języku funkcjonowały już pewne określenia, czy je również zastępowaliście bardziej poprawnymi?
GG: Dokładnie tak. Taki przykład: wówczas na pecetach, zresztą teraz również, stosuje się określenia “klikać, kliknąć” do nazwania operacji użycia klawiszy myszy na obiekcie. My zdecydowaliśmy się nie używać tego powszechnego określenia z tego powodu, że Kuba czy Andrzej wyczaili, że pojęcie “klikać” ma już swoje znaczenie w języku polskim. Mianowicie gdzieś w Polsce, chyba na Podlasiu funkcjonował zwyczaj „klikania na wiosnę” – taki obrzęd podobny do topienia Marzanny. W związku z tym, to “klikanie” miało już w naszym rodzimym języku uzasadniony sens, więc po wspólnych dyskusjach zdecydowaliśmy się zastąpić to “pukaniem”. Bo przecież w okno się puka.
MT: No akurat dziś określenie “pukać”, zwłaszcza… kogoś, też ma zdecydowanie inne nieformalne znaczenie :)
GG: Owszem [hahaha]. Podobny problem był z nieszczęsnym “cancelem”. Czy definiować to jako “anuluj” czy jako “poniechaj”? Wywiązała się wtedy zażarta dyskusja, bo “anuluj” oznacza anulowanie tego co już istnieje a wybranie tej opcji nie usuwało tego co już było – bo to zostawało, tylko wprowadzone zmiany. Więc zostało “poniechaj” jako określenie opisujące poniechanie wprowadzenia modyfikacji, i zostawienie tego co było zrobione wcześniej. Tak właśnie to wtedy tłumaczyliśmy. Z tego co pamiętam to zdaje się żona Andrzeja Teleżyńskiego była polonistką i została w dużej mierze takim naszym konsultantem, od strony polonistycznej. Więc te problematyczne określenia polskie były formalnie narzucone przez Andrzeja i Kubę, którzy notabene mieli wcześniejsze doświadczenie, bo sami amatorsko przetłumaczyli dla siebie system Mac OS 6. My się na nim bezpośrednio nie wzorowaliśmy, zresztą w wersji 7, która była naszym zadaniem, tych wyrażeń do przetłumaczenia było kilkakrotnie więcej i różnych od tych użytych w starszej wersji… To co sprawiało największy problem translatorski to fakt, że język polski jest językiem bardzo specyficznym. Ma dłuższe zdania, dłuższe teksty aniżeli w angielskim. W związku z tym te wszystkie teksty oryginalne musiały po tłumaczeniu być przebudowywane, skracane z zachowaniem sensu przekazu, itd. Kolejna rzecz, która komplikowała tłumaczenie to fakt, że w języku polskim poza liczbą pojedynczą i mnogą występuje również liczba podwójna, np. jedno okno, dwa okna ale pięć okien. I tutaj nie dało się bardzo często po prostu przetłumaczyć tego jeden w jeden, tylko wymagało to stosowania pewnych sztuczek. I w związku z tym niektóre teksty mogły nie brzmieć w pełni po polsku. Ostatnia rzecz, która wydłużała cały proces i spędzała nam sen z powiek to był sposób konstruowania komunikatów Findera w j. angielskim. Finder miał bardzo wiele komunikatów podzielonych na dwa-trzy teksty, które były składane w jeden łańcuch, wykorzystany w danym komunikacie. Wybrane części były wykorzystane w innych komunikatach. I przez to, aby “zuniwersalizować” te teksty, trzeba było wykonywać wiele prób, aby finalne komunikaty były zrozumiałe dla Polaka a z drugiej strony nie powodowały jakichś błędów. Nie raz w trakcie tych operacji system się po prostu wysypywał, zwłaszcza gdy przypadkiem skasowaliśmy jakieś znaki sterujące. Tak więc w naszej gestii było dopilnowanie tego.
MT: No właśnie, bo chciałem też spytać wcześniej czy to, że Wy sami tłumaczyliście oprogramowanie a nie było to zlecone lingwistom, zawodowym tłumaczom wynikało z oszczędności, braku zaufania do tych ostatnich czy z powodu wymagań technicznych – w sensie umiejętności osadzania tłumaczeń w systemie?
GG: Tłumaczenie dokumentacji było zlecane firmom zewnętrznym zajmującym się tłumaczeniami, natomiast my otrzymaliśmy od Apple narzędzie, które umożliwiało wygenerowanie wszystkich możliwych komunikatów Findera. Oczywiście nie było to generowanie łańcuchów w postaci wydruku, tylko wciskając klawisz na klawiaturze kolejno pojawiały się łańcuchy tekstowe. Po wkompilowaniu tłumaczeń, kolejno w ten sposób sprawdzaliśmy ich poprawność. Byśmy mogli rozpocząć w ogóle pracę nad tłumaczenie odbyliśmy dwa wyjazdy do siedziby Apple w… Paryżu. Pierwszy wyjazd, zaraz na początku naszej pracy, to było szkolenie, na którym przedstawili nam formalne reguły, które musieliśmy przestrzegać przy tworzeniu tego spolszczonego oprogramowania. Drugie spotkanie odbyło się w grudniu 1991 roku i było kończącym i weryfikującym tłumaczenie. Z tym kończeniem to było też różnie, bo kraje zachodnie, posługujące się językami podobnymi do angielskiego – zwłaszcza jeśli chodzi o gramatykę, miały znacznie mniej problemów i byli gotowi wcześniej (choć i wcześniej od nas tłumaczenia zaczynali). Myśmy kończyli w grudniu, ale z tego co pamiętam, to np. Rosjanie byli jeszcze daleko w krzakach. Na ew. skrócenie lub wydłużenie procesu miały wpływ również przepisy państw, które ułatwiały bądź komplikowały tłumaczenie. Pamiętam, jak byłem też na spotkaniu poświęconemu tłumaczeniu programu księgowego Maconomy, polska księgowa chciała mieć wz-tkę po polsku, złotówki jako walutę, itp., no bo taki jest polski wymóg ustawy o rachunkowości. Był wtedy na spotkaniu Szwajcar, który powiedział: “a po co? Ja mogę złożyć w urzędzie skarbowym deklarację, że będę rozliczać się w dolarach i już”. Tak więc różnych problemów wynikających nie tylko ze specyfiki języka ale i przepisów, było sporo i musiały zostać uwzględnione.
MT: Czy pamiętasz jakieś zabawne sytuacje podczas pracy nad tłumaczeniem?
GG: Owszem. Taka śmieszna sytuacja wystąpiła kiedy tłumaczyłem tablicę kontrolną QuickTime. Oprócz elementów kontrolnych był tam też taki suwak, który trzeba było przesunąć aby coś tam zmienić, głośność, czy jasność, nie pamiętam już, zresztą nie ważne. I tam, gdy się najechało myszką na ten suwak, pokazywał się dymek z tekstem, który po angielsku brzmiał: “Slide me Baby” – czyli tłumacząc łeb w łeb na j. polski: “posuń mnie Kochanie” [hahaha]. Trzeba było z tego wybrnąć, już nie pamiętam jak, ale jakoś to przetłumaczyłem.
Inna sprawa: etykiety. Etykiety (Labels) miały w menu standardowo zdefiniowane nazwy. W tablicy kontrolnej Etykiety, można było te nazwy zmienić na inne, własne, ale można było je też skasować. W tym momencie, jeżeli się je całkowicie usunęło, w menu nie tylko były piktogramy z wzorkami (czy kolorami w późniejszych wersjach) ale zamiast pustych pól, w miejsce brakujących tekstów pojawiało się imię jakiegoś programisty w Apple. Tzn. każda z liter jego imienia była przy każdej z etykiet i czytana w pionie z góry do dołu dawała jego imię. Myśmy wymyślili, że w polskiej wersji będzie to imię Mariusz, bo odpowiadało ilością liter i każda z liter była inna.
Zresztą nawet nazwy naszych firm, tj. Sad i MadLand były dość kontrowersyjne. Bo Sad w angielskim oznacza przecież “smutny”, a w naszym języku chodziło o sad jabłek. Natomiast MadLand to “szalona kraina”, z tym, że określenie “szalony” ma w języku angielskim dwie formy: “crazy” – posiadającą pozytywny wydźwięk oraz “mad” – której bliżej to choroby psychicznej…
MT: Ile czasu zajęła Wam praca nad tłumaczeniem do momentu akceptacji przez Apple?
GG: Myśmy zaczynali tłumaczenie od 1 lipca, ale dopiero w sierpniu byliśmy na pierwszym szkoleniu Apple, po którym faktycznie gdzieś w połowie sierpnia zaczęła się praca na poważnie. Na poważnie w sensie, że już znaliśmy te reguły i dostaliśmy niezbędne narzędzia. Przetłumaczone wszystko mieliśmy w październiku, natomiast do grudnia to było już testowanie, sprawdzanie gdzie jeszcze należy wprowadzić poprawki. Oczywiście błędów się pojawiało multum. W pierwszym tygodniu grudnia było zamknięcie tego tłumaczenia, podczas drugiej wizyty w Apple. Podejrzewam, że do końca roku gotowe były też tłumaczenia dokumentacji i od początku nowego roku Apple dysponowało już kompletnym polskim systemem.
MT: Czy mieliście dostęp do kodów źródłowych systemu Mac OS?
GG: Nie, narzędzie otrzymane od Apple pozwalało wyświetlić teksty systemowe po wskazaniu w nim pliku Findera, były tam dwie kolumny, wersja angielska i tłumaczenie. W sumie to dobrze, że właśnie dostępu do kodu nie mieliśmy, bo dzięki temu uniknęliśmy wielu problemów ze stabilnością oprogramowania. Kod to wiadomo krzaczki, i nie byłoby wtedy trudno o nieumyślne, przypadkowe wprowadzenie błędów, usunięcie istotnych znaków, spowodowanie nieodwracalnych zmian.
MT: A czy mając dostęp do wszystkich tekstów, łańcuchów znakowych występujących w systemie, znaliście np. ukryte w nim niespodzianki, Easter Eggs?
GG: Powiem tak, bardzo często mieliśmy sytuację, że był jakiś tekst, którego przeznaczenia kompletnie nie znaliśmy, nie wiedzieliśmy do czego kurde to przypiąć? Czy do tego czy tu, czy tam… Nie wiedzieliśmy po prostu w którym momencie on się pojawia. W końcu jednak udawało się nam to umiejscowić, znaleźć kontekst, bo od kontekstu właśnie zależało jak dany tekst przetłumaczyć. Nie ukrywam, że dwa identycznie brzmiące w oryginale łańcuchy tekstowe, pojawiały się w całkowicie odmiennych sytuacjach, i wymagały odmiennego tłumaczenia na j. polski, bo kontekst był inny, a przy komunikatach składanych z różnych części dodatkowo musiało to pasować do siebie.
MT: Czy byłeś oficjalnie zatrudniony w Sadzie?
GG: To wyglądało trochę inaczej. Gdy skończyłem tłumaczenie systemu, myśmy skończyli jak już mówiłem w grudniu 1991 roku, to Bogdan Jędrzejczyk skłonił nas do tego, by założyć swoją firmę lokalizacyjną. Założyliśmy z Mariuszem Kordasem i Markiem Piórkowskim firmę LoMac. Pracowałem z nimi w sumie jakieś 7 miesięcy. Będąc pracownikiem MadLandu wziąłem urlop bezpłatny i pracowałem w Sadzie nad tłumaczeniem Maconomy. Dzięki doświadczeniu w lokalizowaniu systemu operacyjnego nabrałem takiej wprawy, że ten duński program przetłumaczyłem sam w dwa tygodnie. Natomiast problem był z dokumentacją, która liczyła około tysiąca stron. Oczywiście nie tłumaczyłem jej sam, zatrudniałem innych tłumaczy, ale koordynowałem tę pracę, i zbierałem wszystko “do kupy”, poprawiałem itp. To trwało już długo, ponad pół roku, z tego co pamiętam. I to robiłem w Sadzie, na umowę – zlecenie.
MT: Jakie wersje systemu Mac OS tłumaczyłeś?
GG: Począwszy od wersji 7.0 do 7.2 włącznie, a później jeszcze współpracowałem jako konsultant przy lokalizacji systemu 7.5.
MT: Jak wyglądał sposób dystrybucji polskiego systemu w tamtym czasie? Bo od początków systemu OS X dla polskich klientów Sad udostępniał polonizator na dodatkowej płycie, a zdaje się od wersji 10.5 system podczas pierwszego uruchomienia / instalacji pozwala wybrać nasz rodzimy język jako główny.
GG: Każda wersja językowa była wtedy dostarczana na dyskietkach odpowiednio dla danego kraju. Oczywiście z uwagi np. na ilość krojów i wielkość plików z czcionkami, liczebność tych dyskietek była różna.
MT: Patrząc na MacBooka, który leży na Twoim biurku wnioskuję, że nadal korzystasz z Maczków?
GG: Korzystam i nie korzystam. Ten MacBook, to sprzęt służbowy, na zlecenie Bogdana Jędrzejczyka opracowuję analizy finansowe. Natomiast prywatnie używam tego pecetowego notebooka :) Ale jako telefon służy mi oczywiście iPhone.
MT: Jakie jest ogólnie Twoje zdanie na temat Maców, w oparciu o przeszłość i teraźniejszość tej platformy?
GG: Generalnie to co ja zauważyłem, to fakt, że w dziedzinie grafiki i składu DTP, do tych celów Maki są nie do podrobienia, nie do pobicia. No i niestety chyba się nie zmieniło to, że w przypadku zastosowań typowo biurowych Maki są za drogie.
MT: A jak postrzegasz wzrost popularności Maców w Polsce?
GG: Trudno mi oszacować ile Macintoshy trafiło do szkół. Tutaj trzeba byłoby zapytać Małgosię Charęzińską. Ale na pewno świadomość istnienia takiej platformy i ew. przechylenie szali podczas wyboru komputera przez młodych ludzi, od edukacji na tym poziomie zależy/zależało. Moim zdaniem jest jeszcze jedna, rzecz, którą nie wiem czy da się zwalczyć, bo Polak to jest taki człowiek, który lubi kombinować. I w pececie, który ma architekturę otwartą, można dołożyć jedną, drugą kartę – nie ważne, że coś się sp…li za moment, ale można [hahaha]. A w Maku? Komputer jest? Jest. Działa? Działa. Ale karty nie można włożyć? Jakiegoś wodotrysku nie można zrobić? To dla wielu już te komputery dyskredytuje. Amerykanin dobiera odpowiednie narzędzie do zastosowań i go rozbudowa nie interesuje.
MT: Dziękuję bardzo za rozmowę i poświęcony czas i życzę powodzenia!
GG: Chciałbym zastrzec, że omawiane wydarzenia miały miejsce ponad dwadzieścia lat temu, a ponieważ pamięć ludzka jest zawodna, mogłem się w kilku miejscach pomylić. Dziękuję i pozdrawiam.
Kurz po ostatnim Keynote już prawie opadł. Kuba podzielił się z wami swoimi przemyśleniami, a na innych blogach aż roi się od podsumowań, informacji na temat specyfikacji zaprezentowanych produktów, itp. Postanowiłem sam też dorzucić kilka słów (najpierw miał to być tylko komentarz do wpisu Kuby, ale nie chciałem zawiesić Disqusa przydługim tekstem…), nie tylko w nawiązaniu do ostatniej prezentacji Apple ale ogólnie na temat kierunku, w jakim podąża gigant z Cupertino oraz jak się na tę podróż osobiśce zapatruję.
Keynote na którym przedstawiono iOS 8 oraz OS X Yosemite powaliło mnie na kolana, bo rozwiązania takie jak Extensibility czy Continuity uważam za rewelacje gwarantujące wymierne korzyści dla mnie jako użytkownika tych platform. Ostatni nowinki nie zrobiły na mnie już aż tak wielkiego ani pozytywnego wrażenia, jednak po stłumieniu emocji i ochłonięciu, początkowe rozczarowanie znikło i odbieram je zdecydowanie lepiej, choć próżno tu mówić o pełnej satysfakcji, zadowoleniu i całkowitym spełnieniu oczekiwań.
Nowe iPhone’y. Co tu dużo mówić: są. Większe – co akurat niespecjalnie mi się podoba, szybsze – co zawsze przyjmuję z otwartymi ramionami. W kwestii wyglądu trudno mi ferować wyroki zanim słuchawki trafią w moje ręce. Podobnie przecież było z iPhone 4, który na zdjęciach nie zachwycał, a już w bezpośrednim kontakcie zyskiwał bardzo wiele. Notabene to właśnie kształt, gabaryty, wygląd, użyte materiały – kompletny design iP4 uważam za najlepszy w całej rodzinie smartfonów z jabłuszkiem. Oryginalny iPhone był też piękny, i co ważniejsze przełomowy. iPhone 5/5S już takim klejnotem nie jest, choć oczywiście trudno w kwestii jakości wykonania cokolwiek zarzucić.
iPhone 6/6 Plus wygląda… pospolicie. Jednak najbardziej razi mnie wystające oczko obiektywu aparatu. Niby żaden problem, bo wielu użytkowników i tak dozbraja słuchawkę w etui. Ale mnie razi to z innego powodu. Kompletnie nie rozumiem bezsensownego trendu, by konstruować telefony coraz cieńsze. Lżejsze OK, ale nie oszukujmy się, że 1 czy 2 mm różnicy na dłuższą metę mają znaczenie. Zdecydowanie wolałbym gdyby obudowa była w wymiarze, jaki iPhone posiada w swoim najgrubszym miejscu – czyli tam, gdzie nieszczęsny obiektyw wystaje. I aby dzięki temu bateria oferowała godzinę lub więcej dodatkowej pracy. Przecież pierwszy iPod miał prawie 2 cm grubości i był reklamowany jako odtwarzacz pozwalający zabrać ze sobą tysiące piosenek w kieszeni (co było faktem), prawda?
Apple Watch. Tu przeżyłem jeszcze większe rozterki, bo z jednej strony byłem przygotowany na to, że taki produkt się pojawi, a z drugiej oczekiwałem czegoś innego. Nawet nie wiem jak to jasno wytłumaczyć, w każdym bądź razie zegarek nie jest tym na co liczyłem. Prędzej by mnie kupiło rozwiązanie typu opaska MYO z czujnikami wspierającymi monitoring naszej aktywności oraz pozwalającymi na sterowanie urządzeniami w wygodny i intuicyjny sposób. Pomijając fakt, że sama prezentacja Apple Watch była nudna, i zdecydowanie nie adekwatna do poziomu zaprezentowanego gadżetu, produkt wygląda na przemyślany i dopracowany (po za kwestią pracy na baterii, która wg plotek jest zbyt krótka – przed magikami z Apple jeszcze kilka miesięcy ciężkiej pracy).
Co mi się podoba w Apple Watch? Przede wszystkim czujniki rejestrujące naszą aktywność fizyczną, mierzące puls, itd. Wielkie nadzieje pokładam również z funkcjach, które zupełnie pobocznie zostały potraktowane i wymienione bez należnej im uwagi, przez Tima Cooka, jak np. możliwość podglądu obrazu z obiektywu iPhone, czy sterowanie Apple TV. Bo to są dla mnie cechy, właśnie dzięki którym przychylnie patrzę w kierunku tego… zegarka. Moją pierwszą reakcją na przedstawienie możliwości przesyłania emotikonek było: „ja p…, wracamy do epoki kamienia łupanego, najpierw emoty, potem hieroglify a wreszcie skończymy na naskalnym piśmie obrazkowym? Komu to się spodoba i przyda, po za nastolatkami w poziomu gimnazjum?”. Jednak później stwierdziłem, że choć piszę dość rozwlekle to w komunikacji tekstowej z przyjaciółmi i znajomymi sam często korzystam z emotek by wyrazić nastrój, przekazać emocje… A nawet wkurzam się, gdy otrzymuję wiadomości bez wyrazu! Tak więc, może wcale nie jest to takie infantylne i zbędne?
W przypadku iPhone na dzień dobry wyłączam większość powiadomień. Żadnych dźwięków (po za sygnałem połączenia telefonicznego), żadnych okienek z wiadomością na zablokowanym ekranie. Wyłącznie plakietki na ikonach aplikacji oraz ew. podgląd w Centrum powiadomień. Dlaczego? Po prostu nie lubię gdy mnie ciągle coś rozprasza, a co ważniejsze traktuję telefon jako bardzo osobiste urządzenie i nie chcę, by moja prywatność z tego powodu ucierpiała. A tak stałoby się gdyby osoby postronne zerkały na ekran leżącego na stole/biurku mojego iPhone w trakcie rozmowy, po przyjściu nań wiadomości. Nikt po za mną nie musi wiedzieć z kim utrzymuje kontakt, jak się ta osoba nazywa, jak wygląda i o czym pisze. Z tego samego powodu tak dokładne i obszerne powiadomienia na ekranie Apple Watch nie mają dla mnie żadnej wartości. Wystarczyłaby wibracja i ew. ikonka kopertki czy inny piktogram wskazujący, że czeka na mnie wiadomość. Przecież jeśli ktoś inny chce nam przekazać coś naprawdę ważnego to raczej zadzwoni, a jeśli my czekamy niecierpliwie na wiadomość, to i tak sami gorączkowo sprawdzamy pocztę i komunikatory.
Tak czy inaczej zobaczymy jak się nowe produkty sprawdzą w praktyce. Na szczęście wiele rzeczy w iOS można wyłączyć, skonfigurować według własnych potrzeb, więc generalnie wspomniane wyżej zarzuty, stanowią w większości wyolbrzymiony problem.
Ok, przejdźmy zatem dalej. Nie wiem jak wy się czujecie obcując z produktami Apple. Dla mnie to przyjemność i satysfakcja. Niestety jednocześnie towarzyszy im poczucie bycia kimś gorszym. Gorszym konsumentem dla Apple. Dużo możnaby się rozwodzić w temacie cen urządzeń Apple w Polsce. W idealnych warunkach powinny być adekwatne do zarobków ale wiadomo, że na to nie możemy liczyć. Ba! Są nawet częstokroć wyższe i to sporo. Owszem, różnica wynika przede wszystkim z podatków, haraczu jaki składamy do żłobka zgrai hochsztaplerów „na górze”. Na to Apple nie ma większego wpływu, to jest fakt (mimo to, nie widzę uzasadnienia dla przelicznika $1,00 = €1.00, który w przypadku niektórych produktów jest stosowany…). Na to, że niektóre usługi oparte na treściach dostarczanych przez podmioty współpracujące z Apple, nie są w naszym kraju dostępne (np. Netflix – choć właśnie rozpoczął ekspansję na starym kontynencie) też nie. Nie wiem natomiast dlaczego do dziś nie działa u nas iTunes Radio skoro normalnie możemy kupować muzykę, dlaczego nie można wypożyczać seriali skoro w przypadku wypożyczenia lub zakupu filmów nie ma problemów. Mam wietrzyć spisek ZAiKSu, ZPAVu czy winić Apple za ich powolność, czy wręcz bierność w tym temacie?
Apple Pay. Ciekawa sprawa, rozwiązanie z którego na pewno chętnie bym korzystał. Obawiam się jednak, że pomimo faktu, iż w naszym kraju spokojnie możemy płacić kartami Visa czy MasterCard, a Apple podpisało stosowne umowy (śmiem twierdzić, że dotyczące współpracy na arenie międzynarodowej), prędzej Tusk wróci z Brukseli, niż będzie nam dane zasmakować tej nowoczesnej metody płatności…
Siri. Świetny asystent, dla wybranych. Po raz pierwszy zaprezentowany wraz z iPhone 4S, czyli szmat czasu temu (wkrótce miną 3 lata!). Do dziś nie mogę kontaktować się z iPhonem w moim ojczystym języku, choć świetnie działa rozpoznawanie mowy w aplikacjach Google lub Dragon Dictation. Nawet interpretowanie angielskiego, gdy nie jest się natywnym spikerem potrafi płatać figle… Biorąc pod uwagę, że w znacznym stopniu Apple Watch będzie kontrolowany głosem, póki wsparcia dla j. polskiego nie będzie – ten nowy gadżet pozostanie dla mnie tylko zegarkiem, głupim, ograniczonym zegarkiem. Pojawiło się co prawda światełko w tunelu – możliwość dyktowania w naszym narzeczu, zarówno w iOS 8 jak i OS X 10.10. Czyżby więc Siri po polsku pojawiło się na horyzoncie? Czy prędzej doczekamy się nowych autostrad?
Powyżej przedstawiłem tylko przykłady „wykastrowanych” usług. Jest ich więcej i mój niesmak wynika z ich braku właśnie. Gdy sprawdzimy listę krajów w których różne usługi działają, listę języków wspieranych w Siri, poczucie bycia obywatelem trzeciego świata tylko rośnie. Zarabiając sporo mniej i płacąc sporo więcej niż statystyczny Mr. Smith, dostaję sporo mniej. Amerykańskie jabłko w Polsce jest nadgryzione z obu stron.
I wiecie co? Pomimo tych wszystkich ograniczeń nadal będę kupował ogryzki w nadziei, że bez zmiany miejsca zamieszkania, języka i obywatelstwa, zostanę kiedyś traktowany na równi z uprzewilejowanymi dziś nacjami. I, że podczas Keynote zamiast lektorki „nawijającej” po mandaryńsku, usłyszę w tle głos tłumaczący prezentację piękną, czystą polszczyzną. Choć nawet gdy będzie seplenić, jak pani w systemowej nawigacji w Mapach na iOS, też będę przeszczęśliwy.
Ten artykuł będzie – mam nadzieję – zaczątkiem dłuższego cyklu. Cyklu, w którym osoby może niekoniecznie wam znane, będą dzielić się wspomnieniami z dawnych czasów, które nierozerwalnie były powiązane z Apple. Wypowiedzą się na wiele różnych kwestii: Dlaczego Mac? Jak platforma Apple usprawnia moją pracę? Jak się odnajdują we współczesnym jabłkowym świecie? I wiele, wiele innych. Zapraszamy!
Marek Telecki (MT): Witaj Adamie.
Adam Sikorski (AS): Witaj.
MT: Jesteś osobą, która na rynku Apple w Polsce działa od bardzo długiego czasu, prawda?
AS: Z tego co pamiętam, zanim ja usiadłem do Maków w Polsce było kilka osób, dosłownie kilka: Kuba Tatarkiewicz, Bogdan Jędrzejczyk, Czesiu Niemen i może ktoś tam jeszcze, którzy pracowali na tych komputerach w ogóle. Natomiast był taki moment, 1990 rok gdzie komputery te miały trafić do sprzedaży masowej. Więc to naprawdę zamierzchłe czasy i można powiedzieć, że od tych pierwszych sprzedawanych kartonów moja przygoda z Makami się zaczęła.
MT: Właśnie, jak wyglądało Twoje pierwsze zetknięcie z komputerami Apple?
AS: To bardzo ciekawa historia jest, ponieważ po studiach pracowałem w pewnej firmie, gdzie kolega zaproponował mi żebyśmy zrobili taką prywatną szkolę komputerową. Przygotowaliśmy lokal, wszystko fajnie, zwolniłem się z etatu po czym okazało się, że ten lokal znajduje się w miejscu gdzie miasto podniosło czynsz 2-3 razy i musieliśmy zrezygnować. Ja zostałem bez pracy i zacząłem szukać, rozpytywać po ludziach. Kolega, Wiktor Żwikiewicz (który zresztą później robił wiele rzeczy graficznie na Makach), którego znałem z klubu fantastyki zadzwonił do mnie z informacją “Szukamy kogoś, kto się zajmował komputerami wcześniej. Coś wiesz o Makach?” – “nie mam pojęcia co to jest w ogóle” – odpowiedziałem. “A postscript?” – “no o postscripcie coś tam słyszałem”. Poszedłem więc na spotkanie, okazało się że mój były nauczyciel (niecałe dwa lata starszy ode mnie) Grzegorz Grosskreutz mnie przyjmował wtedy, zadał serię pytań, na które pisemnie musiałem odpowiedzieć. Odnośnie wspomnianego postscriptu to ciekawe były odpowiedzi innych kandydatów, np. “postcript to jest taki system sterowania myszką” [śmiech]. Byłem więc jedyną osobą, która coś w tym temacie wie, więc z klucza mnie wzięli, a ja nic nie wiedziałem o Makach… To był gdzieś październik, listopad 1990 roku.
MT: Czy później rozwinięciem idei, która przyświecała tamtym osobom był Madland?
AS: Tak, tzn. taką ideę fix aby wprowadzić Maki do Polski miał Bogdan Jędrzejczyk, człowiek który wcześniej sporo jeździł po świecie i miał do czynienia z tymi komputerami. I chciał na bazie biznesu, który prowadził w Polsce stworzyć przedstawicielstwo Apple. To był w zasadzie początek choć zaczynaliśmy od takich rzeczy jak naświetlarki, które z Makami działały mieliśmy małe studio graficzne, ale w zamyśle było to wszystko po to byśmy się z tym sprzętem oswoili i ostatecznie mogli stanowić wsparcie zaplecza biznesowego tego przedstawicielstwa, które miało powstać.
MT: Czy w tym czasie obowiązywał jeszcze COCOM? Potrzebne były zezwolenia na ten sprzęt?
AS: Tak, choć nie na wszystkie urządzenia. Pierwszy komputer jaki bardzo dobrze pamiętam, na którym pracowałem, Macintosh IIfx musiał mieć specjalne pozwolenie COCOMu właśnie i musiała być jawna informacja gdzie on stoi.
MT: Czyli sprzęt, na którym pracowaliście był nabyty oficjalnymi kanałami?
AS: Tak, tak! To było wszystko załatwiane oficjalnie. Były rozmowy z Apple o przedstawicielstwie, zresztą uwieńczone sukcesem, bo to przedstawicielstwo powstało później, w roku 1991. Nie była więc to szara strefa, prywatna inicjatywa tylko normalny biznes, który miał funkcjonować.
MT: Czy ta Wasza pierwsza firma nazywała się Madland?
AS: Nie, to zresztą też długa historia, ponieważ pierwszy pomysł na nazwę firmy to było Jabłko. Już mieliśmy wizytówki z taką nazwą ale się okazało, że dla amerykanów jest to zbyt dosłowne tłumaczenie Apple i oni nie pozwalają na to. No i powstał Sad jako centrala, natomiast Madland był pierwszym detalicznym sprzedawcą. Sad był partnerem biznesowym Apple czyli IMC (Independent Marketing Center) a Madland VAR (Value Added Reseller). Sad prowadził sam tylko duże kontrakty, np. dla szkół, centralne rzeczy.
MT: Czy od samego początku było tak, że Sad był w Warszawie a Madland w Bydgoszczy, czy obie firmy były najpierw w Bydgoszczy?
AS: Nie, nie tak. Najpierw było przywiezionych do Bydgoszczy kilka komputerów przeznaczonych do nauki i zapoznania się. Od spraw technicznych, postscriptu, programów byłe w zasadzie tylko ja. Grzegorz Grosskreutz zajmował się innymi rzeczami, jak bazy danych. W naszym małym studio graficznym przygotowaliśmy kilkanaście projektów w oparciu o ten sprzęt makowy już (pierwszy raz wtedy widziałem skaner [śmiech]). Była naświetlarka, drukarka laserowa, którą we trzech się nosiło bo nie była taka leciutka. I to był taki przyczółek by się tego sprzętu nauczyć. Jednocześnie były prowadzone rozmowy z Applem i gdy udało się je sfinalizować zapadła decyzja, że w Warszawie powstanie centrala, studio w Bydgoszczy nadal będzie funkcjonować jako osobny organizm. Przy czym całe to zaplecze studia przez pierwsze miesiące siedziało w stolicy i pomagało zorganizować i uruchomić to przedstawicielstwo. Natomiast Madland powstał później, po ustanowieniu przedstawicielstwa, gdzieś w drugiej połowie 1991 roku.
MT: Jak się zatem nazywało to studio?
AS: Studio najpierw nazywało się MadMac potem ktoś uznał, że Apple znów może się czepiać słowa “Mac” w nazwie, ktoś inny więc wymyślił MadPear (Szalona Gruszka) ale się nie przyjęło i został na końcu Madland. I cztery lata firma pod taką nazwą funkcjonowała. Czyli firma Madland miała studio graficzne (i mały oddział handlowy) pod tą samą nazwą w Bydgoszczy, oraz główny, duży oddział handlowy w Warszawie. Później jeszcze powstał mały oddział handlowy w Poznaniu.
MT: Czy Twoja współpraca w Sadzie ograniczała się do tego okresu “rozruchowego” a główne działania prowadziłeś w Madlandzie?
AS: Ja miałem stosunkowo niewielkie kontakty w Sadzie, później – pamiętam – była akcja, zestaw specjalny dla prawników i myśmy z Piotrem Wesołowski wtedy się zadeklarowali, że możemy prowadzić tę sprawę i to był taki większy bezpośredni kontakt z Sadem. Był kontrakt między Sadem a naszą firmą, którą już wtedy wspólnie prowadziliśmy (S.O.S. s.c.). Generalnie, co było potrzeba to Sad zlecał Madlandowi, no a tutaj w Madlandzie to już sobie dzieliliśmy pracę, bo już tych ludzi technicznych potem było coraz więcej.
MT: O ile dobrze pamiętam, byłeś odpowiedzialny za makową wersję programu SuperMemo?
AS: A tak, rzeczywiście, ale to już dużo później. Bardzo prężnie działająca w swoim czasie firma SuperMemo World chciała wydać wersję na Maka i już nie pamiętam czy oni się do nas zwrócili czy ja do nich, czy ktoś inny. W każdym bądź razie padło na to, że możemy taki projekt zrobić. Było to chyba 1995 rok, w zasadzie końcówka firmy Madland, która zniknęła bodajże w 1996 roku. A w 1995 roku my, tzn. ja z Piotrem Wesołowskim, byli pracownicy Madlandu, założyliśmy własną firmę, która się nazywała S.O.S., i część spraw madlandowych, w tym wersję makową SuperMemo przejęliśmy. I rzeczywiście ja ten program pisałem od początku, chociaż szczerze mówiąc no to była trochę partyzantka. Ludzi, którzy pisali na Maka w Polsce można było wtedy na palcach jednej ręki policzyć. To była taka samoróbka, bo sam się wszystkiego uczyłem i nie można powiedzieć by to był jakiś bardzo profesjonalny program. Był, działał, robił to co trzeba rzeczywiście, nauka była, ale w żadnym stopniu dziś nie byłbym z tego programu zadowolony. Wszystko w zasadzie do poprawki, co tam zrobiłem się kwalifikuje [śmiech]. Jako ciekawostkę dodam, że logo tego programu stanowiło nadgryzione serduszko, stylizowane na jabłko Apple.
MT: Kwestia wprowadzenia Maków na polski rynek, jak przypominasz sobie, co stanowiło największy problem? Czy obwarowania COCOM czy jakieś inne?
AS: Powiem tak, ja mało pracowałem przy tym od strony handlowej, głównie od strony technicznej więc największą barierą była nieznajomość platformy, zresztą do dzisiaj jest. Jest oczywiście lepiej, bo są iPhone’y, ale i tak z tego co widzę system operacyjny jako taki jest bardzo słabo znany ludziom, mówią – “a ty masz jakieś dziwne windowsy”. Wtedy to w ogóle była masakra pod tym względem, bo nikt nie wiedział. Tam był DOS i koniec i właściwie tylko to się liczyło, Maki to był zupełnie inny świat i naprawdę niewielka grupa ludzi wiedziała cokolwiek. Głównie były to osoby, które wcześniej pracowały na stacjach Silicon Graphics, nawet wiem że robiliśmy pokazy w Gdańsku na Akademii Sztuk Pięknych zdaje się czy podobnym wydziale. Czyli głównym problemem było to, że trzeba było ludziom wytłumaczyć co to w ogóle jest. Tak więc była tutaj duża praca do zrobienia w sensie edukacyjnym powiedzmy, żeby ten rynek powstał dopiero.
MT: Mac był pierwszym komputerem ze spolszczonym systemem operacyjnym, tak?
AS: Tak, wejście Maka do Polski było od zera robione z takim bardzo profesjonalnym podejściem. Pamiętam jak dziś, gdy Bogdan Jędrzejczyk pokazywał nam po podpisaniu wstępnych porozumień z Apple: “Proszę bardzo, tu macie plan jak co wprowadzamy”. Jaka jest ścieżka krytyczna, które działania trzeba wykonać najpierw, które potem, jak lokalizacja będzie przebiegała, ilu ludzi potrzeba – to wszystko mieliśmy rozpisane. W momencie, kiedy Apple zdecydował się tutaj wejść, był komplet dokumentacji potrzebnej do spolszczenia systemu. Jedną z osób, które wykonywały tłumaczenie był właśnie Grzegorz Grosskreutz, prowadził też nad tym nadzór. O, ciekawostka a’propos tłumaczenia: router pierwotnie jak po polsku się nazywał? Dróżnik [śmiech]. Szukano takich bardzo polskich wyrazów, nie zawsze to się dobrze udawało…
MT: Czy właśnie to, że system był po polsku pomogło w popularyzacji komputerów Apple?
AS: Tak, to bardzo pomogło, to wielu ludzi przekonywało. Niestety prawda jest taka, sam system to niewiele, spolszczone muszą być też programy. Na systemie, fajnie, można nauczyć się obsługi komputera, ale na tym się nie popracuje. Musi być edytor tekstu, arkusz kalkulacyjny, itd. I to się troszkę później urodziło, jednym z takich pierwszych pakietów był Great Works, też całkowicie po polsku, z grubym podręcznikiem po polsku. Teraz to nie wydaje się takie niezwykłe, ale wtedy to było naprawdę wyjątkowe ponieważ rzadko w Polsce kupowano legalnie oprogramowanie, najczęściej były kopiowane, natomiast podręczniki do tych programów tłumaczył pan Bielecki, który tak naprawdę tłumaczył podręczniki wydawane przez inne firmy. Kwestia praw autorskich nie funkcjonowała tak jak dziś, więc program zdobywało się jak kto mógł, a podręcznik był tłumaczony i wydawany przez niezależne wydawnictwa. Tutaj nie było takiej partyzantki ponieważ wszystko było robione profesjonalnie, producent dawał pełne materiały, przedstawiciel miał obowiązek zrobić lokalizację systemu, programów, podręczników. My jeszcze później różne książki dotyczące Maków pisaliśmy po kawałku, każdy jakiś rozdział dodawał od siebie.
MT: Miałeś też epizod z tworzenie programów dla iPhone.
AS: A tak, miałem ale to już dużo później, zresztą o tym doskonale wiesz, bo żeśmy to razem robili [śmiech].
MT: Ja znam przyczyny dlaczego zaniechałeś tego, natomiast czy rozważasz powrót do tematu – biorąc pod uwagę np. Swift, zaprezentowany przez Apple na WWDC?
AS: Powiem tak, gdybym miał nowo wybierać ścieżkę zawodową to na pewno chciałbym być programistą, bo to jest to co bardzo lubię robić. Natomiast od czasów, kiedy byłem dobrym programistą (czyli początek lat 90-tych) tyle rzeczy się zmieniło a ja w tym nie uczestniczyłem, nie miałem na bieżąco tej wiedzy uzupełnianej i w tej chwili nie byłbym absolutnie w stanie tego dobrze zrobić. To właśnie spowodowało, że zarzuciłem pisanie na iPhone, bo wymagało to jeszcze wiele nauki ode mnie. Poświęciłem mniej więcej półtora roku nauki aby opanować to na tyle by udało się te programy stworzyć – coś tam się udało jak wiesz. Wydaje mi się że to dużo za mało jeszcze…
MT: W tej chwili zajmujesz się zupełnie czym innym, ale do tej pory pozostałeś wierny platformie, tak?
AS: Tak, w zasadzie od kiedy pierwszy raz zasiadłem przed Macintoshem, to do dziś wykonuję wszystkie prace tylko na Makach. Mam gdzieś jakiegoś peceta w domu, ale tylko z uwagi na kilka aplikacji, występujących tylko na platformę Windows (ZUSowskie, itp.) i niektóre gry, które nie ukazały się na Maka. Ilość oprogramowania na PC ciągle jest większa niż na Maki, choć to już tak nie boli.
MT: Chyba sporo masz tych Maków i to z różnych epok?
AS: Jeśli policzyć wszystkie łącznie z tymi, które teściom postawiłem, to na pewno kilkanaście. Aktualnie aktywnie działających jest sześć. Od G4-ki, której używam, bo mam Photoshopa na PPC do Maca mini na Intelu (jeden z pierwszych modeli).
MT: A jeśli chodzi o urządzenia pracujące pod iOS?
AS: Tylko iPhone. Był jeszcze iPod touch, ale to też zabawna historia bo najpierw miałem zupełnie pierwszą wersją iPoda, biały klasyczny (ze złączem FireWire) , i używałem go bardzo często jako dysk zewnętrzny. Bardzo sobie to rozwiązanie chwaliłem. Dysk jak dysk, 1.8” zdaje się, po kilku latach zaczął niedomagać. Więc stwierdziłem, że sobie kupię nowszą wersję iPoda i się zdziwiłem, że w tak samo prosty sposób nie dało się go używać jako dysku przenośnego. Po około dwóch miesiącach walki trafił do szuflady, ale w końcu znalazł bardzo dobre zastosowanie, ponieważ mój teść, który jest połowicznie sparaliżowany dostał go kiedyś ode mnie tak, do obejrzenia. I jak go dostał do ręki to nie wypuścił do dzisiaj, po prostu jedną ręką sobie bardzo dobrze radzi z tym urządzeniem, obsługuje cały czas. Dziś ma co prawda nowszą wersję, ale ten sam mechanizm. Zatem iPod touch znalazł sobie u nas w domu zupełnie inne miejsce niż było planowane.
MT: To, że wtedy nie udało się podłączyć dysku iPoda touch do komputera było zdaje się wynikiem tego, że nie było jeszcze sklepu App Store, a co za tym idzie, oprogramowania pozwalającego na taki manewr.
AS: Tak, ale nawet dziś nie da się chyba uruchomić Maka z dysku iPoda. Przynajmniej ja nie znam takiej możliwości. A tego pierwszego iPoda właśnie w ten sposób między innymi używałem, miałem awaryjny (ratunkowy) system.
MT: A masz jeszcze tego pierwszego iPoda?
AS: Mam, ale on jest rozebrany bo w nim grzebałem aby dysk wymienić.
MT: Bo są sposoby, wymiany wewnętrznego dysku na kartę pamięci…
AS: Tak, też o takiej możliwości słyszałem. Ja zresztą nawet odpowiedni dysk zakupiłem ale jak to bywało z Apple, do urządzeń trafiały określone serie, z “pobłogosławionym” firmware i ten mój nie chciał zadziałać.
MT: Co zabawnego pamiętasz z tych dawnych czasów?
AS: Hmm, to opowiem może anegdotę z początku wprowadzania Maków do Polski. Komputery te posiadały takie bardzo podobne okrągłe łącza: szeregowe (RS232 / LocalTalk) i do myszy/klawiatury (ADB), prawie identyczne, różniły się ilością i rozłożeniem pinów. Któregoś razu przychodzimy do pracy i nic nam nie działa. Szukamy… mysz nie działa, łączności brak, no co się stało? Po pół dnia walki okazało się, że pani sprzątaczka tak szybko sprzątała, że powypadały jej te kabelki no i włożyła je tylko, że odwrotnie. Nie wiem jak to się jej udało, na siłę wcisnęła i zadowolona poszła do domu. Cud, że to wszystko się nie uszkodziło, nie popaliło – to historia, którą pamiętam do dzisiaj [śmiech].
MT: Wiele osób dzieli rozdziały w istnieniu firmy Apple na ten gdy był Stefani na obecny, pod rządami Tima Cooka. Jak Ty oceniasz kierunek, w którym rozwija się i podąża Apple? Sam pamiętam czasy, kiedy Apple niby jakoś funkcjonowało, ale doszło też do momentu, gdy firmie groziło bankructwo. Dziś sytuacja wygląda inaczej.
AS: Zacznę od końca, ponieważ ja raczej słabo na bieżąco obserwuję co się dzieje, jestem już w zasadzie tylko użytkownikiem i nie mam jakichś specjalnych wymagań, potrzeby nowego oprogramowania, działam na bardzo starych rzeczach. W związku z tym wystarcza mi również ten stary sprzęt, który posiadam. Natomiast jeśli chodzi o ocenę historii Apple to dostrzegam niewątpliwie duży wpływ Jobsa na te pierwsze konstrukcje i na to, że później uratował firmę. W momencie, kiedy wydawało się, że pomysł na biznes bez Jobsa też jest świetny, bo miały być klony Maków – ja zresztą tych klonów dużo instalowałem, to mogę powiedzieć jak one faktycznie działały i miały tą makową spójność powiedzmy, a różnie z tym bywało. Ten pomysł nie wypalił i o mało co skończył się bankructwem i faktycznie uratowanie firmy, to jest uważam zasługa Jobsa. Cokolwiek by nie mówić, ja go jako człowieka nawet jakoś nieszczególnie nawet lubię, nie można mu odebrać jednego, że on był wizjonerem. Miał rewelacyjne pomysły, warto tu przypomnieć Newtona…
MT: Ale de facto Steve Jobs zabił Newtona po powrocie do Apple.
AS: Zabił dlatego, że za wcześnie z nim wyszedł. Jobs chciał uzyskać to co teraz jest normalnie gdy korzystamy z iPhone, np. wymiana informacji, wizytówek na spotkaniu między urządzeniami mobilnymi. Ale to było ponad dwadzieścia lat temu, więc nic dziwnego, że się nie przyjęło. Nie było zresztą technologii wystarczających żeby te rzeczy się działy. Zresztą sporo inny ciekawych pomysłów wtedy było, jak rozpoznawanie mowy i obrazu. I to było wiele lat temu, właśnie w okolicach 1995 roku, zdaje się. Może troszeczkę później, ale niewiele. No to do dziś w zasadzie z tymi technologiami tak do końca elegancko się nie uporano. Generowanie dźwięku OK, mowa też działa można powiedzieć, ale np. rozumienie tekstu, tak by można było mówić a komputer w edytorze automatycznie pisze też perfekcyjne jeszcze nie jest.
MT: IBM miał ViaVoice czy coś takiego, a Apple wprowadziło PlainTalk (wraz z Speakable Items) w 1993 roku bodajże (bo syntezator był dużo wcześniej). Dzisiejsze rozwiązania działają dużo lepiej, choć nadal problem stanowi ograniczenie rozpoznawania do jednego języka. Bo jak mówimy np. po polsku i wtrącimy wyrażenie w języku angielskim to się system pogubi.
AS: Te projekty, których nazw niestety nie pamiętam, one zakładały nawet rozróżnianie dialektów. Miało być tam nagrane ileś tekstów z różnych języków i na podstawie tego komputer miał znajdować składowe elementarne i rozpoznawać dźwięki. Nie za bardzo to się udało. Za wysoki pułap na tamte czasy.
MT: To teraz pytanie z innej beczki: jakich programów na Maku i na iPhonie używasz najczęściej?
AS: Na iPhone używam programu do telefonowania [śmiech]. Mam coś tam poinstalowane, ale nie używam czegoś konkretnego na dłuższą metę. Na Maku to zupełnie inna historia, bo np. bez Quark XPressa to ja w ogóle nie funkcjonuję.
MT: Jeśli chodzi o komputery to pracujesz już tylko pod OS X czy nadal jesteś zmuszony korzystać z systemu w wersi klasycznej?
AS: Nie, Mac OS 9 mam tylko na PowerMac G4 i tylko z powodu, że mam oryginalnego Photoshopa pudełkowego, właśnie pod 9-tkę. Czasami, żeby nie szukać, nie marnować czasu biorę po prostu narzędzie, które znam i mi wystarcza. Dlatego odpalam Mac OS Classica ale to bardzo sporadycznie już w tej chwili, bo mało graficznych rzeczy robię. Natomiast bardzo dużo tekstów piszę i przetwarzam, dlatego QXP (wersja 8) to moje podstawowe narzędzie pracy. Dosyć często używam też NeoOffice, głównie jako arkusza kalkulacyjnego.
MT: A jeżeli chodzi o Windowsa? [śmiech].
AS: Jakiego używam? XP [śmiech].
MT: Jesteś praktykującym, zapalonym graczem.
AS: Tak, mniej już teraz ale rzeczywiście był taki okres, że bardzo dużo gier kolekcjonowałem. Z graniem nie było aż tak namiętnie, ale cały czas lubię sobie z pół godziny dziennie “popykać”.
MT: Twój ulubiony gatunek gier? Albo może tytuł?
AS: Na pewno gatunek – RPG, to jest mój ulubiony, a gra Star Wars: Knights of the Old Republic (Lucas Arts) – to jest zdecydowanie numer 1, dalej Morrowind (Bethesda) i Gothic. Mam również SW: KotOR oryginał na Maka (chyba jedyna gra, którą mam na Maka [śmiech]). Na Maka było dużo darmowych gier dołączanych do komputerów, pamiętam tytuł, który robił wielkie wrażenie: Daedalus Encounter.
MT: Zgadza się, pamiętam że w DE było wiele scen FMV (Full Motion Video), a wielką frajdę sprawiało wysoki poziom interakcji.
AS: No to był ten czas kiedy hasło “multimedia” robiło furorę, choć pierwsze napędy optyczne kosztowały fortunę.
MT: Dziękuję za rozmowę i życzę owocnego i bezproblemowego czasu z produktami z nadgryzionym jabłuszkiem.
AS: Ja również dziękuję.
Od siebie dodam, że Adam Sikorski był jedną z osób, która mnie zatrudniała, gdy byłem jeszcze na 5-tym roku studiów. Nie skrzywił się a wręcz ucieszył, że mam Amigę i doświadczenie z innym systemem niż DOS/Windows. Co więcej, to właśnie Adam zaszczepił we mnie apetyt na jabłka, nauczył wiele w tematach rozwiązywania problemów sprzętowych i programowych oraz przybliżył bardzo mocno wspomnianego Quarka.
Ogłoszenie wyników finansowych Apple za ostatni kwartał już za nami. Nie mam zamiaru przytaczać tutaj liczb ponieważ chyba już większość blogów przepisała je z zachodnich newsów. Co ważne, mamy rekord za rekordem z wyłączeniem iPoda oraz Maczków. W kwestii odtwarzaczy muzyki nie jestem zdziwiony, nie ma się co łudzić że w czasie kiedy każdy telefon posiada taką funkcjonalność rynek ten powoli się kurczy. W mojej opinii świetlana przyszłość czeka jedynie modele Nano i Shuffle, które z racji swoich gabarytów w wielu sytuacjach są rewelacyjną alternatywą dla telefonu. W kwestii komputerów myślę, że na spadek spory wpływ miały problemy z dostępnością nowego iMac’a. W sytuacji kiedy stoimy przed alternatywą zakupu świeżutkiego modelu, który zachwyca swoim wyglądem, myślę że z reguły zaczekamy aż pojawi się on u lokalnego sprzedawcy, nawet jeżeli oznacza to wydłużony czas oczekiwania. Wiem, że część z was ma wiele do zarzucenia parametrom technicznym tej maszyny, jednak spójrzmy prawdzie w oczy i zdajmy sobie sprawę, że większość konsumentów przekonuje w pierwszej kolejności design. Druga kwestia, która bezspornie ma na ten stan wpływ to wzrastająca popularność iPad’a, który tak naprawdę znakomitej większości ludzi na świecie wystarczy w zupełności jako alternatywa dla klasycznego komputera.
Czego w takim razie nie rozumiem? Tego całego szumu, który w moim odczuciu powinien ucichnąć a jednak narasta. Firma, która osiąga miliardowe zyski i bije kolejny raz rekordy sprzedaży swoich produktów jest uważana za zmierzającą ku upadkowi, no i jak to mówią moje „ulubione” określenia „kończy się”. Całkowicie rozumiem, że opinie są najróżniejsze i w większości przypadków nie warto nawet wdawać się w dyskusję z ich twórcami, jednak istnieje takie pojęcie jak „Fakt”, i wiele takich faktów nakreślających kondycję Apple otrzymaliśmy wczoraj. Co jednak najbardziej mnie zadziwia to oceny fachowców, ekonomistów, maklerów lub innych osób, które kreują sytuacje na rynkach papierów wartościowych. Przyznaję bez bicia, że mam nikłe pojęcie na ten temat, jednak obserwując aktualną sytuację giełdową Apple, kiedy po świetnym raporcie wartość akcji spada jestem kompletnie skołowany. Żałuję w takich chwilach, że nie skończyłem studiów ekonomicznych, zrozumienie aktualnego stanu rzeczy byłoby naprawdę wielkim sukcesem, i co najważniejsze mógłbym się z wami podzielić wytłumaczeniem. Tymczasem… dalej nie bardzo rozumiem o co tak naprawdę chodzi i trzymam kciuki za kolejne świetne produkty, którymi będę mógł się cieszyć w trakcie codziennej pracy i rozrywki.
Wiecie co mi się marzy? Nie jest to oczywiście marzenie, które zajmuje na mojej osobistej liście pierwsze miejsce :) Otóż, chciałbym doczekać fizycznego sklepu Apple Store, fajnie gdyby był bliżej niż w stolicy… Póki co nie mam co liczyć nawet na iSpota, ani w mojej miejscowości ani w najbliższej okolicy – pewnie bardziej się opłaca otworzyć dziesięć iSklepików w Warszawie niż po jednym w każdym województwie :] Tak, burzę się. Wkurza mnie to traktowanie Polski północnej przez właściciela tejże sieci po macoszemu. Ale ja nie o tym.
Zakupy online też mają swój urok i zalety, więc cieszę się, że działa u nas Apple Online Store. Można w nim znaleźć produkty w rozsądnych cenach, załapać się na darmową wysyłkę a towar pojawia się u progu naszych drzwi w naprawdę ekspresowym tempie. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że przesyłka z upragnionym towarem pokonuje wiele setek kilometrów.Tak, Apple nie ma w Polsce magazynu, i jak sądzę podobnie jest w większości innych krajów.
W Black Friday zamówiłem w sklepie Apple Online Store stację AirPort Express (opisaną w poprzednim artykule). To nie pierwszy towar zakupiony przeze mnie w ten sposób, Apple TV również nabyłem tą drogą. Ale tym razem przyjrzałem się dokładnie drodze, którą pokonuje paczka, nim trafi do adresata.
Zamówienie złożyłem o godzinie 7:20, potwierdzenie przyszło praktycznie natychmiastowo, a już o godz. 12:03 kolejny mail informował o wysłaniu paczki! Nie łudziłem się oczywiście, że towar dotrze do mnie kolejnego dnia, a wg informacji zawartych w wiadomości ostateczną datą doręczenia miał być wtorek, 27 listopada.
W poniedziałek skorzystałem więc z opcji śledzenia przesyłki. Informacje na stronie Apple są dość powściągliwe, zatem dysponując numerem listu przewozowego, posłużyłem się nim na witrynie przewoźnika – w tym wypadku była to firma kurierska UPS. Oto co zobaczyłem:
Niestety wyczekiwany AirPort Express dotarł do mnie dopiero kolejnego dnia, zgodnie z planem. Około godziny 15:30.
Po co to wszystko piszę? Tak z ciekawości i dla refleksji :) Otóż z Pragi w Czechach do mojej mieściny jest wg map Google (jadąc samochodem) nieco ponad 2100 km, a gdy pomiaru dokonamy w linii prostej (uwzględniając rzecz jasna wszystkie punkty pośrednie) – tak jak by tę trasę pokonał ptak – to wyjdzie nam jakieś 1800 km. Oczywiście w rzeczywistości część trasy (jak się domyślam Praga – Warszawa) pokonana została samolotem, pozostała zaś – samochodem.
Od momentu dokonania zamówienia do chwili odebrania przesyłki od kuriera minęło 104 godziny, ale numer listu przewozowego nadano ponad 4 godziny później, więc przyjmijmy za początkowy czas dostawy południe, 23 listopada. Do wtorkowego popołudnia minie więc 99,5 godziny. Daje to średnią przy krótszej trasie (1800 km): 18 km/h, przy dłuższej (2100 km): 21 km/h. Najlepsze jest to, że ostatni odcinek trasy, czyli 50 kilometrów dzielące magazyn UPS w Bydgoszcz i mój blok, został pokonany w ciągu około 27 godzin, co daje średnią prędkość – niecałe 2 km/h ;) Dobre, prawda?
Ja wiem, że od poniedziałkowego południa do wtorkowego poranku, paczka leżała sobie grzecznie z tysiącem innych przesyłek w bydgoskim magazynie. Wiem też, że samolot z Pragi do Kolonii nie leciał w sobotę i niedzielę 53 godzin. Tak sobie tylko dywaguję ile kilometrów przemierza, jakie miejsca odwiedza, ile czasu spędza zamówiony przez nas towar, nim przywitamy go w domku :)
Tak na marginesie… Według informacji trackingowej AirPort Express leciał do mnie z Czech, ale adres nadawcy na kartonie stanowi, że przesyłka wyszła z firmy Syncreon Technology mieszczącej się w miejscowości Waalwijk w Holandii – czy ktoś potrafi to wytłumaczyć? :D
Ogólne wrażenie: bardzo pozytywne. Najbardziej „luzacka” prezentacja produktów Apple od śmierci Steve Jobsa. Widać, że załoga nadgryzionego krążownika niczym mityczny Atlas, z dumą i po swojemu dźwiga dalej brzemię oraz wypracowany wcześniej i zasłużony sukces. A teraz co nieco o przedstawionych produktach (subiektywnie – rzecz jasna). Parametry i zdjęcia znajdziecie w wiadomym miejscu, więc nie będę tu ich powielać:
MacBook Pro 13″ z Retiną – naturalna kolej rzeczy, właściwie trudno coś tu dodać, do czego się przyczepić – chyba odpowiedni target z utęsknieniem wyczekiwał tego modelu :) Ja nie potrzebuję mobilności – przynajmniej obecnie – więc nie jestem zainteresowany, aczkolwiek w formie prezentu przyjmę zarówno wersję 13″ jak i starszą 15″ ;)
Mac mini – sensowny upgrade, właściwie jedyna rzecz, która nie przystaje teraz do reszty to stosunkowo archaiczny i powolny napęd 2.5″ 5400 obr/min… Szkoda, że Fusion Drive 1TB jest dostępny w opcji BTO tylko w modelu z procesorem i7? :/ Moim zdaniem gdyby podstawowy model miniacza mieścił się w kwocie 2 tys. zł brutto (nie wiem czy pamiętacie ale o ile mnie RAM nie zawodzi to cena pierwszych mini BYODKM rozpoczynała się od $499) to byłby znów hit a nie tylko komputer dla niezadowolonych z ekranów oferowanych przez Apple w iMacach.
Wydaje mi się, że dobrym posunięciem jest zintegrowanie tych kart graficznych opartych o te same chipsety (Intel HD 4000) w wielu różnych modelach – dzięki temu developerzy powinni ruszyć dupska i przygotować swoje programy i gry nie tylko na najbardziej wypasione konfiguracje.
iMac – dla mnie to bez wątpienia był najciekawszy produkt zaprezentowany dzisiaj. Co prawda rozdzielczość ekranu (zaledwie Full HD) przy przekątnej 21,5″ trochę rozczarowuje, to wszystkie pozostałe zmiany, zarówno w „bebechach” jak i w designie – według mnie są rewelacyjne i zdecydowanie na plus! Muszę przyznać, że teraz dopiero widzę sens wymiany mojego staruszka (iMac 20″ C2D Mid 2008). Jacyś chętni do sponsoringu? ;)
iPad 4G – krótko: tak powinien wyglądać prezentowany kilka miesięcy temu The New iPad. Gdybym był posiadaczem poprzedniego modelu, czułbym pewien niesmak…
iPad mini – piękny (a reklama go prezentująca – słodka)! Aczkolwiek nie widzę dla niego u siebie zastosowania. Mam iPada 2 i korzystam z niego wyłącznie „kanapowo” zatem mniejszy rozmiar nie kusi, całkowitą mobilność daje mi iPhone 5. Jest jedna rzecz, która okrutnie mi się w iPadzie mini podoba – niska waga :) Tak sobie myślę, że na miejscu Jeffa Bezosa po prezentacji iPada mini poszedłbym zatopić smutki w jakimś barze z dobrą szkocką whyskey. Obawiam się, że sprzedaż Kindle zauważalnie spadnie. I nawet polska cena maluszka jest wg mnie przyzwoita.
Kwestia oprogramowania – jak będzie dostępne (w chwili, kiedy piszę tu, tylko iBooks Author na Maca się pojawiło), zainstaluję i sprawdzę – może coś napiszę :)
Na co czekałem a się nie pojawiło?
No jest tego trochę:
nowy iTunes – liczę że pojawi się… mimochodem ;)
aktualizacja iWork / iLife przede wszystkim w wersji dla OS X
nowy Mac Pro, wiem że jest nowy Mac mini z OS X Server i wydajne MacBooki Pro oraz nowe iMaci, ale jakoś tak żal i niedosyt pozostał
nowy iOS dla Apple TV z możliwością instalowania aplikacji z App Store.
A jakie są wasze pierwsze wrażenia, „na gorąco” po prezentacji?