Wygląda na to, że najnowsze słuchawki Apple szturmem zdobywają segment bezprzewodowy. Zupełnie mnie to nie dziwi. Również uważam, że to jeden z najciekawszych produktów, jakie powstały w Cupertino w ostatnich latach. Ostatecznie wygoda ich użytkowania i okiełznanie wciąż kłopotliwej, zwłaszcza w kontekście przełączania się pomiędzy urządzeniami, technologii Bluetooth przy użyciu chipa W1 stanowi kolejny krok naprzód. Nie wiem jak Wy, ale dla mnie Apple pozostanie firmą, która potrafi jak nikt inny wziąć na swój warsztat rozwiązania znane od lat i pokazać szerokiemu gronu użytkowników i pozostałych firm, jak można optymalnie je wykorzystać.
Co prawda sam nie skusiłem się na zakup AirPodsów, jednak wynika to wyłącznie z moich wymagań dotyczących brzmienia używanych przeze mnie sprzętów audio. Nie zmienia to faktu, że liczba nabywców rośnie. Jednocześnie jest to produkt na tyle świeży, że „choroby wieku dziecięcego” na pewno będą je dotykać przez jakiś czas. Pierwszą z nich był problem z samoistnym rozładowywaniem. Na szczęście dla części użytkowników udało się rozwiązać ten problem ostatnią aktualizacją oprogramowania. Co jednak w przypadku, kiedy słuchawki zaczną odmawiać posłuszeństwa? Z pomocą przychodzi wszechmocny reset. Pytaniem pozostaje jak go wykonać.
Jeżeli Wasze AirPodsy sprawiają problemy, to umieśćcie obie słuchawki w etui i przytrzymajcie przycisk łączenia (nazywany też przyciskiem konfiguracji) przez 15 sekund. Po upływie wskazanego czasu dioda stanu zacznie mrugać na pomarańczowo. Po tym procesie musicie ponownie sparować słuchawki ze swoim urządzeniem. Warto również pamiętać, że jeżeli konfigurowaliście uruchomienie pauzy przez podwójne puknięcie w słuchawkę, to ponownie musicie tę opcję skonfigurować.
Mam nadzieję, że nie będziecie nigdy zmuszeni do skorzystania z tej opcji, warto mieć jednak świadomość istnienia takiej możliwości w przypadku pojawienia się problemów z działaniem AirPods. Warto potraktować to jako pierwszy krok przed kontaktem ze wsparciem Apple, czy serwisem. Swoją drogą ciekaw jestem, ilu z Was kupiło najnowsze słuchawki od Apple i jakie są Wasze wrażenia. Koniecznie dajcie o tym znać w komentarzach.
Wiem, że nie jesteście przyzwyczajeni do nadgorliwego sprawdzania poprawek oprogramowania na swoich Maczkach, ze względu na to że powiadomienia na ich temat są w odpowiednim momencie serwowane przez system. Dodatkowo, lata z OS X na rynku potrafią uśpić naszą czujność w kwestii podatności na złośliwe oprogramowanie.
Jeżeli jednak posiadacie zainstalowany pakiet Office 2011 to koniecznie sprawdźcie – jeżeli nie robicie tego na bieżąco – jego uaktualnienie. Ja osobiście nie pozwalam temu pakietowi weryfikować dostępnych łatek automatycznie. Ostatecznie to dzieło Microsoftu i ostatnią rzeczą na jaką mam ochotę jest jakiekolwiek działanie bez mojej wiedzy. Ok, troszkę się teraz nabijam, i szczerze mówiąc w kwestii poprawek mogących zapewnić nam, a raczej naszym danym bezpieczeństwo trzeba być nad wyraz czujnym.
Aktualnie pojawiła się poprawka oznaczona numerem 14.4.5 i w trosce o Wasze bezpieczeństwo chciałbym abyście zadbali o to, aby została ona zainstalowana w Waszym pakiecie Office. Zapewnia ona załatanie istotnych dziur mogących narazić Was na utratę danych i dostęp osób trzecich do zasobów dyskowych.
Już jutro swoją premierę będzie miał OS X Yosemite. Myślę, że większość z Was podobnie jak ja nie może się doczekać momentu, kiedy nowy system zagości na Waszych komputerach. W tym roku postanowiłem, że dokonam czystej instalacji nowego systemu. Oczywiście nie jest to w żaden sposób sugestia, żebyście zrobili podobnie. OS X doskonale przechodzi proces podniesienia wersji i jeżeli nie sprawia Wam żadnych problemów to oszczędźcie sobie kłopotu i przeprowadźcie standardową procedurę aktualizacji. Skoro jednak temat czystej aktualizacji został poruszony, to postaram się Wam opowiedzieć dlaczego zdecydowałem się na ten krok. Kto wie, może ktoś z Was pójdzie moim krokiem?
Tak, oficjalnie oświadczam, OS X Yosemite trafi na mojego MacBooka w czystej nieskalanej latami pracy postaci. Wynika to z faktu, że sporo wody upłynęło od poprzedniej operacji tego typu. Od pewnego czasu jednym z głównych wyzwań jakie przed sobą stawiam jest dopracowanie mojego Workflow do stanu, kiedy odpowiedni zestaw narzędzi będzie pozwalał mi na komfortową pracę o maksymalnym stopniu wydajności. Przez moje ręce przewinęły się setki aplikacji służących zarządzaniu sieciami, dostępowi zdalnemu do maszyn, opracowywaniu rozwiązań IT, pisania tekstów na łamy applesauce czy innych codziennych czynności. Aktualnie mam swój złoty zestaw, który pozwolił mi osiągnąć ten stan rzeczy. Naturą ludzką jest jednak zbieractwo i wciąż posiadam sporo aplikacji, które żal mi usunąć, a z których korzystam nad wyraz rzadko.
Oczywiście nie jestem samobójcą, przed tym procesem mój system zostanie skopiowany w postaci 1:1 na dysk zewnętrzny i w razie gdyby okazało się, że coś jest nie tak to będę w posiadaniu punktu odniesienia, który pozwoli na rekonstrukcję poszczególnych elementów w nowym lśniącym systemie. Dodatkowo, chcę wyzbyć się kilku nawyków, które wyrobiłem sobie przez lata, a które wpływają negatywnie na moją produktywność. Z premedytacją będę bronił się przed instalacją związanych z nimi aplikacji chociaż jestem pewny, że pokusa będzie nad wyraz silna.
Wpływ na decyzję ma również moja natura geeka, który uwielbia dłubać w systemie i testować różne rozwiązania. Przez te kilka lat, mój OS przeszedł tyle modyfikacji i prób rozwiązania pewnych ciekawostek przy użyciu wszechmocnego Terminala, że nie mam już kompletnie pojęcia co przez ten czas udało mi się nagrzebać w czeluściach OS X. Nowy plan mówi: modyfikujesz coś? Uzupełnij odpowiednią notatkę w Evernote. Od teraz chcę być w pełni świadomy wszelkich dokonywanych przeze mnie modyfikacji, które być może nie są widoczne na pierwszy rzut oka, jednak gdzieś tam odciskują swoje piętno na pracy całego środowiska.
Jeżeli jesteśmy już przy Evernote, to poza czystkami i porządkami w kwestii systemu operacyjnego, mój ambitny plan zawiera również punkty, które od pewnego czasu za mną chodzą. Oczyszczenie i uporządkowanie danych, które zgromadziłem, a które z braku czasu lub pospolitego lenistwa krążą w aplikacjach i na dysku komputera. Na pierwszy ogień pójdą Dropbox, Evernote oraz 1Password. Oczywiście proces weryfikacji przejdą wszelkie skróty skonfigurowane w TextExpanderze oraz makra w Keyboard Meastro.
Strasznie jestem ciekaw, czy ktoś z Was wpadł na podobną do mojej koncepcję. Jak widzicie, plan jest ambitny i jednocześnie będzie wymagał sporo samozaparcia. Myślę, że czas poświęcony na przygotowanie środowiska w 100% dopracowanego pod względem workflow bez dodatkowych zbędnych zaszłości, które przez lata zbierały się w moim systemie przyniesie realne korzyści. Nawet jeżeli nie do końca tak się stanie to satysfakcja z osiągnięcia chociaż części założeń będzie dla mnie nagrodą. Ciekaw jestem, czy zachęciłem kogoś z Was do podobnych działań. Koniecznie dajcie znać w komentarzach!
Mam w domu Apple TV, które jest podłączone do zestawu stereo. Z tego względu często zdarza mi się przełączanie pomiędzy źródłami dźwięku. Kiedy słucham muzyki przy użyciu komputera i przebywam w salonie, to z reguły chcę aby dźwięk płynął z mojego ukochanego wzmacniacza NAD. Bywa jednak, że wolę wykorzystać w tym celu słuchawki lub głośniki wbudowane w MacBooka. O ile iTunes posiada odpowiedni przycisk zmiany źródła dźwięku, to Spotify czy inne aplikacje nie posiadają tego udogodnienia. Dodatkowo ikona AirPlay w górnym menu systemu OS X obsługuje jedynie pełne przekierowanie – zarówno pulpitu jak i audio. Pozostaje więc uruchomienie zakładki odpowiadającej za ustawienia dźwięku w Preferencjach systemowych i kliknięcie preferowanego dostępnego urządzenia.
Nie spodziewacie się chyba, że pozostałem przy tak nie ergonomicznym rozwiązaniu? Postanowiłem, że cała akcja musi się odbywać automatycznie przy użyciu skrótu klawiaturowego. Dla osiągnięcia celu wykorzystałem Keyboard Maestro i skonfigurowałem dwie kombinacje klawiszy:
ctrl+alt+cmd+A – kieruje dźwięk na Apple TV
ctrl+alt+cmd+G – kieruje dźwięk na wbudowane głośniki komputera
Każda z nich uruchamia Apple Script, którego składnia jest zbudowana według poniższego wzorca:
tell application "System Preferences" to activate
tell application "System Preferences"
reveal anchor "output" of pane id "com.apple.preference.sound"
end tell
tell application "System Events" to tell process "System Preferences"
tell table 1 of scroll area 1 of tab group 1 of window 1
select (row 1 where value of text field 1 is „Nazwa źródła dźwięku„)
end tell
end tell
quit application "System Preferences”
Możecie go swobodnie wykorzystać. Jedyną wymaganą modyfikacją jest zmiana pogrubionej wartości Nazwa źródła dźwięku. Musi być ona zgodna z tym co znajdziecie w preferencjach wyjścia we wspomnianych preferencjach systemowych. Poniżej zrzut ekranowy z gotowym makro, które kieruje dźwięk na moje Apple TV.
Mam nadzieję, że wykorzystacie to rozwiązanie u siebie. Jestem z niego wyjątkowo zadowolony i zdecydowanie w trakcie pobytu w domu jego wykorzystanie znacząco ułatwia korzystanie zarówno z Apple TV, sprzętu audio jak i MacBooka. Polecam i koniecznie dajcie znać, jeżeli to rozwiązanie znalazło u Was zastosowanie.
TUTAJ możecie pobrać gotowe makro do zaimportowania w Keyboard Maestro.
Kurz po ostatnim Keynote już prawie opadł. Kuba podzielił się z wami swoimi przemyśleniami, a na innych blogach aż roi się od podsumowań, informacji na temat specyfikacji zaprezentowanych produktów, itp. Postanowiłem sam też dorzucić kilka słów (najpierw miał to być tylko komentarz do wpisu Kuby, ale nie chciałem zawiesić Disqusa przydługim tekstem…), nie tylko w nawiązaniu do ostatniej prezentacji Apple ale ogólnie na temat kierunku, w jakim podąża gigant z Cupertino oraz jak się na tę podróż osobiśce zapatruję.
Keynote na którym przedstawiono iOS 8 oraz OS X Yosemite powaliło mnie na kolana, bo rozwiązania takie jak Extensibility czy Continuity uważam za rewelacje gwarantujące wymierne korzyści dla mnie jako użytkownika tych platform. Ostatni nowinki nie zrobiły na mnie już aż tak wielkiego ani pozytywnego wrażenia, jednak po stłumieniu emocji i ochłonięciu, początkowe rozczarowanie znikło i odbieram je zdecydowanie lepiej, choć próżno tu mówić o pełnej satysfakcji, zadowoleniu i całkowitym spełnieniu oczekiwań.
Nowe iPhone’y. Co tu dużo mówić: są. Większe – co akurat niespecjalnie mi się podoba, szybsze – co zawsze przyjmuję z otwartymi ramionami. W kwestii wyglądu trudno mi ferować wyroki zanim słuchawki trafią w moje ręce. Podobnie przecież było z iPhone 4, który na zdjęciach nie zachwycał, a już w bezpośrednim kontakcie zyskiwał bardzo wiele. Notabene to właśnie kształt, gabaryty, wygląd, użyte materiały – kompletny design iP4 uważam za najlepszy w całej rodzinie smartfonów z jabłuszkiem. Oryginalny iPhone był też piękny, i co ważniejsze przełomowy. iPhone 5/5S już takim klejnotem nie jest, choć oczywiście trudno w kwestii jakości wykonania cokolwiek zarzucić.
iPhone 6/6 Plus wygląda… pospolicie. Jednak najbardziej razi mnie wystające oczko obiektywu aparatu. Niby żaden problem, bo wielu użytkowników i tak dozbraja słuchawkę w etui. Ale mnie razi to z innego powodu. Kompletnie nie rozumiem bezsensownego trendu, by konstruować telefony coraz cieńsze. Lżejsze OK, ale nie oszukujmy się, że 1 czy 2 mm różnicy na dłuższą metę mają znaczenie. Zdecydowanie wolałbym gdyby obudowa była w wymiarze, jaki iPhone posiada w swoim najgrubszym miejscu – czyli tam, gdzie nieszczęsny obiektyw wystaje. I aby dzięki temu bateria oferowała godzinę lub więcej dodatkowej pracy. Przecież pierwszy iPod miał prawie 2 cm grubości i był reklamowany jako odtwarzacz pozwalający zabrać ze sobą tysiące piosenek w kieszeni (co było faktem), prawda?
Apple Watch. Tu przeżyłem jeszcze większe rozterki, bo z jednej strony byłem przygotowany na to, że taki produkt się pojawi, a z drugiej oczekiwałem czegoś innego. Nawet nie wiem jak to jasno wytłumaczyć, w każdym bądź razie zegarek nie jest tym na co liczyłem. Prędzej by mnie kupiło rozwiązanie typu opaska MYO z czujnikami wspierającymi monitoring naszej aktywności oraz pozwalającymi na sterowanie urządzeniami w wygodny i intuicyjny sposób. Pomijając fakt, że sama prezentacja Apple Watch była nudna, i zdecydowanie nie adekwatna do poziomu zaprezentowanego gadżetu, produkt wygląda na przemyślany i dopracowany (po za kwestią pracy na baterii, która wg plotek jest zbyt krótka – przed magikami z Apple jeszcze kilka miesięcy ciężkiej pracy).
Co mi się podoba w Apple Watch? Przede wszystkim czujniki rejestrujące naszą aktywność fizyczną, mierzące puls, itd. Wielkie nadzieje pokładam również z funkcjach, które zupełnie pobocznie zostały potraktowane i wymienione bez należnej im uwagi, przez Tima Cooka, jak np. możliwość podglądu obrazu z obiektywu iPhone, czy sterowanie Apple TV. Bo to są dla mnie cechy, właśnie dzięki którym przychylnie patrzę w kierunku tego… zegarka. Moją pierwszą reakcją na przedstawienie możliwości przesyłania emotikonek było: „ja p…, wracamy do epoki kamienia łupanego, najpierw emoty, potem hieroglify a wreszcie skończymy na naskalnym piśmie obrazkowym? Komu to się spodoba i przyda, po za nastolatkami w poziomu gimnazjum?”. Jednak później stwierdziłem, że choć piszę dość rozwlekle to w komunikacji tekstowej z przyjaciółmi i znajomymi sam często korzystam z emotek by wyrazić nastrój, przekazać emocje… A nawet wkurzam się, gdy otrzymuję wiadomości bez wyrazu! Tak więc, może wcale nie jest to takie infantylne i zbędne?
W przypadku iPhone na dzień dobry wyłączam większość powiadomień. Żadnych dźwięków (po za sygnałem połączenia telefonicznego), żadnych okienek z wiadomością na zablokowanym ekranie. Wyłącznie plakietki na ikonach aplikacji oraz ew. podgląd w Centrum powiadomień. Dlaczego? Po prostu nie lubię gdy mnie ciągle coś rozprasza, a co ważniejsze traktuję telefon jako bardzo osobiste urządzenie i nie chcę, by moja prywatność z tego powodu ucierpiała. A tak stałoby się gdyby osoby postronne zerkały na ekran leżącego na stole/biurku mojego iPhone w trakcie rozmowy, po przyjściu nań wiadomości. Nikt po za mną nie musi wiedzieć z kim utrzymuje kontakt, jak się ta osoba nazywa, jak wygląda i o czym pisze. Z tego samego powodu tak dokładne i obszerne powiadomienia na ekranie Apple Watch nie mają dla mnie żadnej wartości. Wystarczyłaby wibracja i ew. ikonka kopertki czy inny piktogram wskazujący, że czeka na mnie wiadomość. Przecież jeśli ktoś inny chce nam przekazać coś naprawdę ważnego to raczej zadzwoni, a jeśli my czekamy niecierpliwie na wiadomość, to i tak sami gorączkowo sprawdzamy pocztę i komunikatory.
Tak czy inaczej zobaczymy jak się nowe produkty sprawdzą w praktyce. Na szczęście wiele rzeczy w iOS można wyłączyć, skonfigurować według własnych potrzeb, więc generalnie wspomniane wyżej zarzuty, stanowią w większości wyolbrzymiony problem.
Ok, przejdźmy zatem dalej. Nie wiem jak wy się czujecie obcując z produktami Apple. Dla mnie to przyjemność i satysfakcja. Niestety jednocześnie towarzyszy im poczucie bycia kimś gorszym. Gorszym konsumentem dla Apple. Dużo możnaby się rozwodzić w temacie cen urządzeń Apple w Polsce. W idealnych warunkach powinny być adekwatne do zarobków ale wiadomo, że na to nie możemy liczyć. Ba! Są nawet częstokroć wyższe i to sporo. Owszem, różnica wynika przede wszystkim z podatków, haraczu jaki składamy do żłobka zgrai hochsztaplerów „na górze”. Na to Apple nie ma większego wpływu, to jest fakt (mimo to, nie widzę uzasadnienia dla przelicznika $1,00 = €1.00, który w przypadku niektórych produktów jest stosowany…). Na to, że niektóre usługi oparte na treściach dostarczanych przez podmioty współpracujące z Apple, nie są w naszym kraju dostępne (np. Netflix – choć właśnie rozpoczął ekspansję na starym kontynencie) też nie. Nie wiem natomiast dlaczego do dziś nie działa u nas iTunes Radio skoro normalnie możemy kupować muzykę, dlaczego nie można wypożyczać seriali skoro w przypadku wypożyczenia lub zakupu filmów nie ma problemów. Mam wietrzyć spisek ZAiKSu, ZPAVu czy winić Apple za ich powolność, czy wręcz bierność w tym temacie?
Apple Pay. Ciekawa sprawa, rozwiązanie z którego na pewno chętnie bym korzystał. Obawiam się jednak, że pomimo faktu, iż w naszym kraju spokojnie możemy płacić kartami Visa czy MasterCard, a Apple podpisało stosowne umowy (śmiem twierdzić, że dotyczące współpracy na arenie międzynarodowej), prędzej Tusk wróci z Brukseli, niż będzie nam dane zasmakować tej nowoczesnej metody płatności…
Siri. Świetny asystent, dla wybranych. Po raz pierwszy zaprezentowany wraz z iPhone 4S, czyli szmat czasu temu (wkrótce miną 3 lata!). Do dziś nie mogę kontaktować się z iPhonem w moim ojczystym języku, choć świetnie działa rozpoznawanie mowy w aplikacjach Google lub Dragon Dictation. Nawet interpretowanie angielskiego, gdy nie jest się natywnym spikerem potrafi płatać figle… Biorąc pod uwagę, że w znacznym stopniu Apple Watch będzie kontrolowany głosem, póki wsparcia dla j. polskiego nie będzie – ten nowy gadżet pozostanie dla mnie tylko zegarkiem, głupim, ograniczonym zegarkiem. Pojawiło się co prawda światełko w tunelu – możliwość dyktowania w naszym narzeczu, zarówno w iOS 8 jak i OS X 10.10. Czyżby więc Siri po polsku pojawiło się na horyzoncie? Czy prędzej doczekamy się nowych autostrad?
Powyżej przedstawiłem tylko przykłady „wykastrowanych” usług. Jest ich więcej i mój niesmak wynika z ich braku właśnie. Gdy sprawdzimy listę krajów w których różne usługi działają, listę języków wspieranych w Siri, poczucie bycia obywatelem trzeciego świata tylko rośnie. Zarabiając sporo mniej i płacąc sporo więcej niż statystyczny Mr. Smith, dostaję sporo mniej. Amerykańskie jabłko w Polsce jest nadgryzione z obu stron.
I wiecie co? Pomimo tych wszystkich ograniczeń nadal będę kupował ogryzki w nadziei, że bez zmiany miejsca zamieszkania, języka i obywatelstwa, zostanę kiedyś traktowany na równi z uprzewilejowanymi dziś nacjami. I, że podczas Keynote zamiast lektorki „nawijającej” po mandaryńsku, usłyszę w tle głos tłumaczący prezentację piękną, czystą polszczyzną. Choć nawet gdy będzie seplenić, jak pani w systemowej nawigacji w Mapach na iOS, też będę przeszczęśliwy.
Dawno nie opisywałem na lamach applesauce żadnej gry. Między innymi dlatego, że nie za bardzo mam czas by grać, więc trudno sklecić rzetelną recenzję. Jednak po ostatniej wizycie na Pixel Heaven, postanowiłem chwilę „zmarnować” na taki bezproduktywny relaks. I co dziwne, nie sięgnąłem do żadnego z nowych tytułów, kuszących przepiękną oprawą audiowizualną a wybrałem tytuł, w którego pierwowzór grałem namiętnie lata temu na Amidze, konkurując z przyjaciółmi… z przyjaciółkami.
Wówczas była to gra pod tytułem Scorched Tanks, amigowa wersja Scorched Earth dostępnego na platformę MS-DOS (aczkolwiek korzenie gry – w wersji z interfejsem graficznym – sięgają jeszcze wcześniej, do np. Artillery dla… komputera Apple II!). Mimo prymitywnej grafiki i dźwięków, gra oferowała rewelacyjną zabawę: obszerny arsenał czasem dość niekonwencjonalnej broni, proste zasady, rywalizacja – to wszystko gwarantowało sukces tej pozycji i ochotę by spędzić z nią więcej niż kilka-kilkanaście minut. Grywalność to cecha, o której zapominają autorzy gier dziś. Realizm jest fajny, ale fotograficzne oddanie detali czy wypasione efekty nie wystarczą. Co więcej stare produkcje uruchamiały naszą wyobraźnię, często pojedyńczy piksel na ekranie stanowił konkretny obiekt, przeciwnika i w to się wierzyło.
Ideę przewodnią Scorched Earth/Tanks rozszerzono i zaimplementowało później w takich przebojach jak np. Worms i w pewnym sensie… Angry Birds!
Wracając do Pocket Tanks, jest to dzieło Michaela P. Welch’a, projektanta amigowego Scorched Tanks, który pod szyldem BlitWise Productions wydał również inne tytuły, w tym rewelacyjny Super DX-Ball. Pocket Tanks dostępne jest obecnie na pecety (Windows, DirectX 3.x lub nowszy), Maczki (OS X 10.3.9 lub nowszy), smartfony i tablety z Androidem, czytniki Kindle Fire, oraz oczywiście iUrządzenia (iOS 5.x lub nowszy). Poniżej opiszę wersję na tę ostatnią platformę.
Zasady gry są banalne: wybieramy ręcznie (na przemian z przeciwnikiem) lub losowo zestaw broni i szykujemy się do walki. Program generuje mniej lub nardziej górzysty teren, rozmieszcza czołgi i w kolejnych turach staramy się wysłać nieprzyjaciela w zaświaty. Oczywiście kłaniają się prawa fizyki, więc musimy ustalić kąt lufy czołgu oraz siłę z jaką ma zostać wyrzucony pocisk, tak by dobrać trajektorię gwarantującą trafienie wrogiego czołgu. Aby nie było zbyt łatwo program pozwala na zmianę wielu opcji takich jak: ukształtowanie terenu (wzgórza, doliny, klify, równiny, wybór losowy), siłę wiatru, jego zmienność (dla całej rozgrywki lub nawet pojedyńczej tury), czy wreszcie rozmiar i siłę eksplozji. Można również wyłączyć dostępność wybranych broni oraz kontrolować ustawienia muzyki i dźwięków efektów.
To co zdecydowanie odróżnia Pocket Tanks od poprzedników to możliwość grania wieloosobowego. Nie tylko możemy zmierzyć się z komputerem ale też z innym graczem na tym samym urządzeniu, na innym urządzeniu z iOS, dostępnym w sieci lokalnej WiFi oraz z dowolnym graczem online – możemy zastartować serwer gdy i zaprosić znajomych.
Zdecydowanie podnosi do poziom zabawy i chyba jedyną wadą jest to, że na jednej planszy nie można pograć z więcej niż jednym oponentem…
Gra dostępna za darmo (lub w płatnej wersji Deluxe) zawiera ograniczony zestaw broni, który można oczywiście powiększyć dokonując zakupu wewnątrz aplikacji. W sumie do dyspozycji oddano prawie 300 rodzajów broni, jedne bardziej śmieszne inne bardziej zabójcze. Tak czy inaczej na nudę narzekać nie można a mnogość opcji i zmienne warunki gwarantują, że każda tura jest dla czołgisty wyzwaniem.
Mimo, iż w App Store znajdziecie wiele podobnych gier opartych na tych samych zasadach szczerze polecam właśnie Pocket Tanks, choćby po to byście skupili się na rozgrywce i poczuli retro-klimat.
WWDC zbliża się już nie krokami a wręcz susami, i chyba nie brak osoby ciekawej zmian, jakie zaserwują nam magicy z Cupertino w nowej odsłonie najlepszego systemu desktopowego na świecie! :)
Tendencja zmian znana jest już od dłuższego czasu, z każdym uaktualnieniem sprawdzone rozwiązania z iOS trafiają na Maczki. Kluczowa jest tu zgodność i pełna wymiana dokumentów oboma systemami, zrealizowana tak, by użytkownik przesiadając się z Maca na iPada, lub z iPhone na Maca, nie musiał zbytnio się trudzić i zmieniać nawyki. Mimo postępującej unifikacji, OS X zachowuje swoją tożsamość i odrębność, wynikającą nie tylko ze sposobu obsługi: myszka/gładzik versus ekran dotykowy, ale również mniejszych ograniczeń (praca z wieloma programami na raz, możliwość automatyzacji zdarzeń, itp.).
Prowadząc różne dyskusje zawsze powtarzałem, że dla mnie najważniejsze są zmiany pod maską: optymalizacja systemu, zwiększenie stabilności, bezpieczeństwa i pełnienie roli “szarej eminencji” – reasumując: system operacyjny powinien być jak dobry lokaj – cierpliwy, wytrwały, kulturalny, z dobrymi manierami, niesprawiający problemów, niekosztujący wiele i wiernie czuwający w tle na to, by w odpowiednim momencie w niezauważalny wręcz sposób zareagować. Wielu moich adwersarzy wolałoby jednak, aby zamiast lojalnego lokaja był to macho, dusza towarzystwa, modnie (choć niekoniecznie gustownie) ubrany wodzirej, łamacz serc, taki Mac-Ko… tzn. Mac-pozer :)
Stąd narzekania, że system od ponad dekady wygląda identycznie, że wieje nudą, że już nawet kafle w Win 8 są nowocześniejsze… Wydaje mi się jednak, że znakomita większość tych malkontentów (by zasłużyć na miano krytyka trzeba umieć logicznie uzasadnić swoje utyskiwania i zaproponować racjonalną alternatywę) to osoby, które komputer wykorzystują jako gadżet do zabicia czasu, a szczytem kreatywności jest zmiana tapety i wygaszacza ekranu, lub wstawienie wiadomości na facebooka. Znamienne jest bowiem to, że osoby chcące i potrafiące wykorzystywać komputer jako narzędzie do realizacji bardziej szczytnych celów, doceniają właśnie to, że przy zmianie numerka po kropce w kolejnej wersji systemu, nie muszą w innych miejscach szukać opcji, uczyć się od nowa obsługi, bo producentowi skończyły się pomysły i pozmieniał to i owo by po prostu było inaczej.
OS X od samego początku cechowała przejrzystość interfejsu, dbałość o detale i pod względem graficznym stojące na najwyższym poziomie wykonanie. Owszem, można wytykać brak spójności w wyglądzie niektórych programów oraz ich elementów. Skłamałbym, gdybym twierdził, że niczego takiego nie ma/nie było. Pozostaje żywić nadzieję, że nadchodząca wersja systemu będzie pozbawiona tego typu niedoróbek.
Pora zastanowić się, co faktycznie trafi na nasze komputery i czy faktycznie będzie można uznać OS X za strzał w dziesiątkę, a właściwie w dwie.
Poniżej moje życzenia, z chęcią poznam Wasze, więc śmiało korzystajcie z komentarzy!
Odświeżony wygląd – oczywiście chodzi o upodobnienie OS X do iOS (kto wie, czy już nie do wersji iOS8, która zapewne jakieś zmiany widoczne gołym okiem będzie posiadała). Tak po prawdzie chyba tego boję się najbardziej… Mimo korzystania od dłuższego czasu z iOS7.x wciąż mam pewne zastrzeżenia do wizualnej strony tego systemu i o ile nie tęsknię za skeuomorfizmem, to co jak co ale ślicznych, szczegółowych ikonek, z których niektóre można by wręcz uznać – tak jak znaczki pocztowe – za małe dzieła sztuki, brakuje mi bardzo. Z drugiej strony spłaszczony a przy tym również – o dziwo – przestrzenny i dynamiczny interfejs obecnego ajoesa daje się polubić. Patrząc na niektóre wizualizacje nowego OS X’a moje obawy są nieco mniejsze. Chyba Apple nie zrobi tego gorzej niż domorośli “wizjonerzy”? Kuba oczekuje przede wszystkim spójności, jakiej brak na chwilę obecną w wielu miejscach, co stanowczo nie przystoi firmie, która przyzwyczaiła do wysokich standardów.
Siri dla OS X – a czemu nie? Nasze komputery też są w sieci raczej non-stop, skoro mamy wiele usług (iCloud, powiadomienia), których użyteczność offline jest zerowa, to – jak przystało na XXI wiek – zaczniemy wydawać polecenia naszym Maczkom? HAL 9000 komunikował się głosowo już w 1997 roku (czy nawet w 1992 – jeśli wierzyć panu Kubrickowi), a Speakable items, jak część oprogramowania do rozpoznawania mowy PlainTalk pojawiły się w systemie Mac OS 7.1.2 dla Macintosha Quadra AV w 1993 roku. Po ponad 20 latach czas na rewolucję, nieprawdaż? Swoją drogą, chcielibyście aby Siri miała tak seksowny głos i była tak zabawna i elokwentna jak Samantha z filmu Her? Bo ja tak! Pod warunkiem, że będzie do mnie mówić po polsku…
Obsługa “obcych” formatów i nośników – jedną z najczęściej wykorzystywanych przeze mnie opcji OS X jest QuickLook i mimo, że w sieci roi się od wtyczek umożliwiających podgląd dokumentów w przedziwnych formatach, to nie pogniewałbym się gdyby “na dzień dobry” w systemie było ich więcej. I by w sytuacji, gdy na dysku nie mamy aplikacji pozwalającej na edycję/utworzenie dokumentu w danym formacie użytkownik otrzymał wskazówkę jakiego programu potrzebuje i/lub został przekierowany do sklepu Mac App Store i zapoznany z listą odpowiednich narzędzi (o ile na naszą ulubioną platformę istnieją). Uważam również, że najwyższy czas aby OS X bez żadnych guseł i partyzantki potrafił zapisywać pliki na nośnikach sformatowanych w NTFS.
Bootcamp jako maszyna wirtualna – na chwilę obecną osoby chcące, lub wręcz zmuszone do korzystania z oprogramowania dostępnego wyłącznie na Windowsa albo wykorzystują w tym celu Bootcamp albo rozwiązania firm trzecich, takie Parallels Desktop, VMware Fusion, Oracle VirtualBox czy CrossOver. Co prawda rozwiązanie Apple ma swoje zalety, jak np. pełne wykorzystanie zasobów dla obcego systemu, ale również i wady – bo przecież konieczność restartu komputera związanego z wyborem platformy do pracy to drobna acz upierdliwa rzecz. Co więcej, czemu macuser na czas pracy z programem dla peceta ma oglądać windę zamiast OS X? Dlatego jako alternatywę widzę rozwiązanie podobne do Windows XP Mode. Ściągamy (znając pazerność M$ odpłatnie) paczkę z wrogim systemem z MAS i już. Mamy peceta na Maczku, z pełną zgodnością i możliwością instalacji i uruchamiania programów, których brak. Kuba popiera mnie w tym życzeniu pod warunkiem, że taki wirtualizator pozwoli w pełni wykorzystać moc kart graficznych.
Nowy, lepszy Inkwell – wielu z nas nie widzi dodatkowego panelu preferencji Ink, który pojawia się (rzekomo) po podłączeniu tabletu graficznego do komputera. Sam nie miałem okazji się pobawić tym, niestety. Jakiś czas temu pojawiło się oprogramowanie Inklet (TenOne Design) pozwalające wykorzystać gładzik w MacBooku jako namiastkę tabletu graficznego. Można się kłócić nad przydatnością rozwiązania, jednak ja doceniłbym na pewno integrację z iUrządzeniami i możliwość wykorzystania ekranu iPada jako tabletu graficznego w programie malarskim na Maczku, lub jako digitizer pisma odręcznego przetwarzanego następnie i rozpoznawanego przez inteligentny, samo-uczący się software dla OS X.
Doskonalszy Air Play – mam tu na myśli możliwość odbierania strumieni Air Play na Maczku, opcje wyboru wysyłania obrazu i dźwięku z konkretnej aplikacji, i to wszystko bez dodatkowych aplikacji jak np. AirServer czy AirFoil. Air Play jest według mnie jedną z najciekawszych technologii Apple-only i rozwinięcie jej zwiększy na pewno przewagę nad konkurencyjnymi rozwiązaniami.
Zdalnie na moim Macu – życzyłbym sobie dostęp do komputera i jego zasobów nie tylko z innego Maczka „legitymującego” się tym samym Apple ID, ale również z iPada/iPhone – dzięku czemu, zbędne byłoby korzystanie z rozwiązań i usług pokroju LogMeIn, TeamViewer czy Splashtop. Nawet już takie ograniczone użycie, jak to na jakie pozwala opisywany wcześniej Slingshot byłoby małym krokiem do przodu – pod warunkiem, że działać będzie nie tylko w sieci lokalnej ale również przez Internet.
Kompatybilny z iOS Air Drop – tu chyba nie potrzeba wyjaśnień… Długo czekam na to, by usługa stała się wreszcie użyteczna. Kuba sam nazywa ją w obecnej formie pieszczotliwie… kastratem ;) Wiadomo, że nie wszystkie formaty plików będą mogły być obsługiwane (edycja, podgląd), ale tak naprawdę możliwość transmisji dowolnego pliku zamieniłaby iPhone w pendrive’a, bez dodatkowego softu.
Optymalizacja, optymalizacja, optymalizacja – tego nigdy za wiele. Komputer nie może być zamulony przez system, powszechnie wykonywane operacje muszą działać żwawo, oprogramowanie – mimo niskich cen dysków twardych – nie powinno zajmować tylko niezbędną ilość miejsca, uruchamianie systemu i aplikacji winno być błyskawiczne a zasoby sprzętowe podczas obliczeń wykorzystywane maksymalnie. Miłym dodatkiem byłaby implementacja mechanizmu podobnego do AppTrap – usuwającego wraz z niechcianą aplikacją – jej preferencje i inne „śmieci”, które powstają już po pierwszym jej uruchomieniu.
Nie jestem językowym purystą, nie jestem również poliglotą – choć posługuję się kilkoma językami w co najmniej podstawowym zakresie, a angielskim na co dzień, z uwagi na wykonywaną pracę. Mimo to mierzi mnie to, co od dłuższego czasu robimy naszemu językowi ojczystemu. Niby ojczysty, a wcale nie… czysty.
Język to twór elastyczny, który ewoluuje, dopasowuje się do czasów, który wzbogaca się o słowa i określenia, których byt wcześniej nie był uzasadniony. Pytanie, czy to słowotwórstwo podąża właściwą drogą?
Zapożyczenia z innych języków to nic nowego, samo określenie komputer przyjęło się zamiast mózgu elektronowego (jakkolwiek bardziej poprawnym byłoby użycie formy: komputor, gdyż końcówka -er stosowana jest zwykle do opisywania zawodów czy stanowisk, np. monter, muszkieter, konfenansjer), a określenie interfejs wyparło dość niefortunne międzymordzie. Zatem często lepszym rozwiązaniem jest dostosowanie określenia istniejącego już w innym języku, przy jednoczesnej modyfikacji fonetyki tak, by wymowa tegoż odbywała się zgodnie z zasadami języka polskiego, niż tworzenie wyrazów, które ani nie oddają trafnie zagadnienia, ani nie brzmią dobrze.
Gorzej, gdy tworzymy koszmarki językowe w postaci np. „tragejszyn” – tym bardziej, że w naszym przebogatym języku nie brak słowa tragedia – bo, mimo iż język nieformalny, potoczny pozwala na dużo większą swobodę, to niestety sporo takich kwiatków trafia później do oficjalnego języka (vide: „sorry, taki mamy klimat”).
Idąc dalej, pomysłowi językowi elokwenci siłują się na dosłowne wręcz translacje i transformacje, chętnie pisząc wynalazki typu „łamiąca wiadomość” (Breaking [news]) – jakby nie było naszych rodzimych: z ostatniej chwili, najświeższe wiadomości. Albo „na koniec dnia” (At the end of the day) zamiast: koniec końców, podsumowując, w rezultacie czy nawet trącącego nieco myszką summa summarum. Po co? Szpan (oj przepraszam, teraz się mówi „lans”)? To nieznajomość ojczystego języka jest przyczyną czy jakiś inny powód?
Chyba łatwiej jest zaakceptować patetyczne i kuriozalne próby ukwiecenia języka, jak użycie np. monetyzacja miast wcale nie gorzej brzmiące spieniężenie. Aczkolwiek i tu zdarza się, że takie upiększanie na siłę deformuje pierwotne znaczenie słowa, np. atencja w ujęciu skupienia, zwracania uwagi na coś, choć drzewiej znaczyło to obdarzanie szacunkiem, specjalnymi względami. Niby różnica niewielka, a jednak trudno jest postawić znak równości między zainteresowaniem ilościowym a emocjonalnym, pozytywnie zabarwionym nastawieniem.
Czemu w ogóle poruszam temat, który zapewne większość społeczeństwa ma tam, gdzie promienie słoneczne, nawet przez przypadek nie trafią? Dlatego, że widząc postępującą degradację wartości, zastępowanie rzeczywistych autorytetów kiepskimi surogatami, postuluję byśmy chcieli zachować przynajmniej niewielki przyczółek kultury w postaci języka. Byśmy się go nie wstydzili, chcieli poznać bardziej, odkryć i bawić się nie patrząc na innych. Zapytajcie młode pokolenie, czy wiedzą, kto to jest np. bednarz, ludwisarz czy nawet lutnik. Będziecie zaskoczeni, dla ilu z nich to zupełnie obce nazewnictwo, za to nie jeden „enszantował ajtemy” w Minecrafcie, czy „skilował” wroga w innej grze…
Nie bądźmy gęsiami i papugami. Nie zachowujmy się, jak przysłowiowy już polski niemiec, który po spędzeniu roku za Odrą, na rodzimej ziemi już „slabo po polski” gada. A zamiast szerzyć i powielać cudactwa, starajmy się zdobyć zainteresowanie interlokutora, mówiąc lub pisząc do rzeczy, ciekawie i rzetelnie.
Chodzenie po wodzie, latanie na magicznym dywanie czy po prostu unoszenie się w powietrzu – chyba każdy z nas o tym marzył, prawda? Mało komu się to jednak udało. Ale w niedalekiej przyszłości i takie, wydawałoby się utopijne, marzenie ma szanse realizacji.
Nie tak dawno wrzuciłem tu film pokazujący jak fale dźwiękowe wpływają na strumień wody. Okazuje się, że zjawisko rozchodzenia się fali akustycznej można wykorzystać nawet do pokonania grawitacji i utrzymywania przedmiotów w powietrzu, a nawet wprawiania ich w kontrolowany ruch. Młodzi naukowcy z tokijskiego uniwersytetu odkryli, jak wykorzystać fizykę do przemieszczania drobnych przedmiotów w trzech wymiarach. Myślę, że ten koncept będzie podwaliną czegoś większego, bardziej praktycznegi i przydatnego, a my to rozwiązanie zaakceptujemy, jakby było z nami od lat.
PS. Tak, wiem że od dawna wykorzystujemy inne fale – magnetyczne, do wprawiania w ruch np. rotorów silników elektrycznych, czy poruszania wagonów pociągów przemieszczających się na poduszce magnetycznej.
Lubicie podróżować? Ja bardzo. Niestety brak czasu i ograniczone zasoby, nie pozwalają na spełnienie większości marzeń z tej kategorii. Do listy miejsc, które odwiedzę jak tylko będzie to możliwe dołączył Hamburg – dzięki rewelacyjnej makiecie wielu zakątków świata, zwanej Miniatur Wonderland. Myślę, że wielu z nas żyje z dnia na codzień, prowadząc żywot niczym Phil (Bill Muray) z Dnia świstaka. A przecież wystarczy się zatrzymać, rozejrzeć dookoła, zobaczyć ile rzeczy dzieje się w każdej sekundzie, a które jakoś tak mimochodem uciekają nam sprzed oczu. Można też odwiedzić miniaturowy świat i ujrzeć jak bardzo jest on ciekawy i złożony.
Polecam obejrzeć oficjalne wideo i docenić wkład pracy oraz dbałość o szczególy, które cechują niemieckie dzieło. Ja jestem pod wielkim wrażeniem zarówno wyobraźni jak i sprawności projektantów Miniatur Wunderland.