Polacy nie gęsi? Czy aby na pewno…
Nie jestem językowym purystą, nie jestem również poliglotą – choć posługuję się kilkoma językami w co najmniej podstawowym zakresie, a angielskim na co dzień, z uwagi na wykonywaną pracę. Mimo to mierzi mnie to, co od dłuższego czasu robimy naszemu językowi ojczystemu. Niby ojczysty, a wcale nie… czysty.
Język to twór elastyczny, który ewoluuje, dopasowuje się do czasów, który wzbogaca się o słowa i określenia, których byt wcześniej nie był uzasadniony. Pytanie, czy to słowotwórstwo podąża właściwą drogą?
Zapożyczenia z innych języków to nic nowego, samo określenie komputer przyjęło się zamiast mózgu elektronowego (jakkolwiek bardziej poprawnym byłoby użycie formy: komputor, gdyż końcówka -er stosowana jest zwykle do opisywania zawodów czy stanowisk, np. monter, muszkieter, konfenansjer), a określenie interfejs wyparło dość niefortunne międzymordzie. Zatem często lepszym rozwiązaniem jest dostosowanie określenia istniejącego już w innym języku, przy jednoczesnej modyfikacji fonetyki tak, by wymowa tegoż odbywała się zgodnie z zasadami języka polskiego, niż tworzenie wyrazów, które ani nie oddają trafnie zagadnienia, ani nie brzmią dobrze.
Gorzej, gdy tworzymy koszmarki językowe w postaci np. „tragejszyn” – tym bardziej, że w naszym przebogatym języku nie brak słowa tragedia – bo, mimo iż język nieformalny, potoczny pozwala na dużo większą swobodę, to niestety sporo takich kwiatków trafia później do oficjalnego języka (vide: „sorry, taki mamy klimat”).
Idąc dalej, pomysłowi językowi elokwenci siłują się na dosłowne wręcz translacje i transformacje, chętnie pisząc wynalazki typu „łamiąca wiadomość” (Breaking [news]) – jakby nie było naszych rodzimych: z ostatniej chwili, najświeższe wiadomości. Albo „na koniec dnia” (At the end of the day) zamiast: koniec końców, podsumowując, w rezultacie czy nawet trącącego nieco myszką summa summarum. Po co? Szpan (oj przepraszam, teraz się mówi „lans”)? To nieznajomość ojczystego języka jest przyczyną czy jakiś inny powód?
Chyba łatwiej jest zaakceptować patetyczne i kuriozalne próby ukwiecenia języka, jak użycie np. monetyzacja miast wcale nie gorzej brzmiące spieniężenie. Aczkolwiek i tu zdarza się, że takie upiększanie na siłę deformuje pierwotne znaczenie słowa, np. atencja w ujęciu skupienia, zwracania uwagi na coś, choć drzewiej znaczyło to obdarzanie szacunkiem, specjalnymi względami. Niby różnica niewielka, a jednak trudno jest postawić znak równości między zainteresowaniem ilościowym a emocjonalnym, pozytywnie zabarwionym nastawieniem.
Czemu w ogóle poruszam temat, który zapewne większość społeczeństwa ma tam, gdzie promienie słoneczne, nawet przez przypadek nie trafią? Dlatego, że widząc postępującą degradację wartości, zastępowanie rzeczywistych autorytetów kiepskimi surogatami, postuluję byśmy chcieli zachować przynajmniej niewielki przyczółek kultury w postaci języka. Byśmy się go nie wstydzili, chcieli poznać bardziej, odkryć i bawić się nie patrząc na innych. Zapytajcie młode pokolenie, czy wiedzą, kto to jest np. bednarz, ludwisarz czy nawet lutnik. Będziecie zaskoczeni, dla ilu z nich to zupełnie obce nazewnictwo, za to nie jeden „enszantował ajtemy” w Minecrafcie, czy „skilował” wroga w innej grze…
Nie bądźmy gęsiami i papugami. Nie zachowujmy się, jak przysłowiowy już polski niemiec, który po spędzeniu roku za Odrą, na rodzimej ziemi już „slabo po polski” gada. A zamiast szerzyć i powielać cudactwa, starajmy się zdobyć zainteresowanie interlokutora, mówiąc lub pisząc do rzeczy, ciekawie i rzetelnie.