Artykuły

Pozorna JAKOŚĆ

Jakość – słowo znane każdemu z nas, ale czy jednakowo postrzegane? Jestem wręcz pewny, że nie. Z czego ono jednak wynika, czy to pojęcie kreuje się w nas mimowolnie i w zależności od cech charakteru nabiera swojego kształtu? Być może było tak jakiś czas temu, jednak aktualnie myślę że większość z nas poddaje się innym czynnikom, które tą wartość kształtują. Spokojnie, mimo natchnionego wstępu nie planuję tutaj żadnych filozoficznych rozważań a jedynie chciałbym przedstawić mój pogląd na temat, który dotyczy każdego z nas. W kierunku tej tematyki skłoniły mnie obserwacje, jak moje otoczenie zaczyna postrzegać pewne cechy przedmiotów jako wyznaczniki klasy i jakości. Skupię się tutaj na dwóch przykładach, które myślę że wyjaśnią wam skąd biorą się moje wątpliwości.

Umieśćmy klasycznego Kowalskiego w sklepie ze sprzętem RTV i postawmy go przed zakupem nowego telewizora. Stawiam, że jego głównym problemem będzie wybór pomiędzy wyświetlaczem plazmowym a LED. Co będzie wyznacznikiem w trakcie wyboru? Oczywiście jakość obrazu jakiej uświadczy on w trakcie porównywania poszczególnych modeli. Zdecydowanie większe wrażenie wywoła odbiornik, który wręcz oślepi potencjalnego nabywcę paletą barw i jasnością ekranu, a nagromadzenie funkcji wystarczy na kilka dni intensywnej nauki obsługi z instrukcją w ręku. Te właśnie cechy pozornie stworzą wrażenie jakości, jednak ile to ma wspólnego z naturalną kolorystyką i komfortowym oglądaniem? Praktycznie nic. Jednak w oczach takiego nabywcy, to właśnie będzie produkt najwyższej jakości. Nie ma tutaj miejsca na poszukiwanie obrazu w naturalnej formie. Nie szuka się tutaj parametrów technicznych, które rzeczywiście zawstydzają konkurencję i nie są jednocześnie tylko marketingową papką. Ma być z przytupem i sąsiad ma łzawić z wrażenia. To się liczy. Warto również zwrócić uwagę na to jak łatwo możemy dać sobą manipulować, wystarczy że sprzedawca stara się sprzedać jak największą liczbę odbiorników danego producenta lub modelu i odpowiednio obniży jakość pozostałych wyświetlaczy bez większego wysiłku zmniejszając kontrasty, nasycenia i tym podobne, a już ma w większości przypadków zagwarantowaną podniesioną sprzedaż względem innych modeli, które w przedbiegach przegrywają walkę o prym w kwestii jakości obrazu. Myślę że takich przypadków jest co nie miara, a jeszcze więcej sukcesów marketingowych osiągniętych tą właśnie drogą.

Szybko przechodzimy do drugiej historii. Nasz Kowalski widzący świat w szarej postaci, po tym jak jego nowy telewizor przyzwyczaił go do feerii barw, postanawia dać oczom odrobinę odpoczynku i zaczyna interesować się sprzętem audio. Zadowolony z poprzedniego zakupu udaje się w to samo miejsce i już na progu działu audio zostaje wymasowany basowym pomrukiem i zaatakowany jazgotem wysokich tonów. Mając jednak do czynienia na co dzień ze zwykłym radiem lub dźwiękiem wydobywającym się z telewizora, ten spójrzmy prawdzie w oczy hałas, będzie stanowił dla niego coś godnego uwagi. Kolejny raz szybkie i intensywne odczucia takie jak natłok dźwięków brzmiących agresywnie i wręcz wpychających się w uszy sprawi, że dla potencjalnego nabywcy sprzęt wyda się czymś o wysokiej jakości. Przykuwa uwagę, atakuje frontalnie, robi wrażenie od pierwszego dźwięku, przecież o to właśnie chodzi a sprzedawca utwierdzi każdego w tym przekonaniu.

Po co tak właściwie te przydługie wywody? Chcę zwrócić waszą uwagę na to jakie metody są wykorzystywane w trakcie nakierowywania konsumenta na zakup. Zwłaszcza tego nieświadomego, który tak naprawdę sam nie wie czego chce. Aktualnie panuje trend typu głośniej, jaśniej, bardziej kolorowo. Powoduje to, że coraz częściej czujemy potrzebę wymiany naszego elektronicznego arsenału. Zatracamy potrzebę cieszenia się szczegółem, wyszukiwania według własnych potrzeb i odczuć. Jesteśmy atakowani i najczęściej się poddajemy. Z drugiej strony spójrzmy prawdzie w oczy, nie chodzimy do Biedronki żeby kupić dobry kawior i tak samo z elektroniką nie spodziewajcie się zakupu wyjątkowego sprzętu w markecie RTV. Oczywiście miejsca takie posiadają w ofercie produkty wysokiej klasy ale giną one w natłoku krzyczących dookoła przepełnionych wodotryskami sprzętów.

Dlaczego najlepsze albumy w historii muzyki wymagają od nas uwagi, kilku przesłuchań, skupienia i z czasem cenimy je coraz bardziej? To pytanie niech przewrotnie stanie się odpowiedzią na sens tego tekstu.

OLED? Nie, dziękuję.

„If you ever buy anything online and really want to know what the color is, as many people do, you should really think twice before you depend on the color from an OLED display” – Tim Cook

Ta wypowiedź Tim’a Cook’a jak najbardziej odpowiada mojej opinii na temat wyświetlaczy OLED, które tak wiele osób wychwala pod niebiosa. Sam uważam je za obrzydliwie przekolorowane i rażące wzrok. Cały ich sukces opiera się na powszechnej obecnie ocenie jakości, która opiera się na maksymalnym pierwszym wrażeniu. Argumenty w postaci kolorów wylewających się z ekranu i jaskrawość powodująca łzawienie do mnie osobiście nigdy nie będą przemawiały. Tak, wiem, wyolbrzymiam. Oczywiście możecie się ze mną nie zgadzać, jednak spójrzmy na wypowiedź CEO firmy Apple, jest to doskonały i niezwykle obrazowy argument. Nie chciałbym być gołosłowny więc poniżej możecie spojrzeć na slajd z prezentacji firmy LG gdzie  porównane zostało odwzorowanie barw dla matryc IPS LCD oraz OLED.

IPS LCD

źródło: Engadget

Cokolwiek zobaczycie na ekranie swojego ekranu OLED najprawdopodobniej nie będzie odpowiadało rzeczywistej kolorystyce, niezależnie czy będzie to mikser do kuchni, czy zdjęcia z wakacji. Nie oszukujcie swoich oczu świat wcale nie musi być nienaturalnie nasycony kolorami żeby być atrakcyjnym. Ja wolę go w postaci bliskiej natury i z tego względu doceniam ekrany Retina.

„We want the best display, and I think we got it.” – Tim Cook

Zgadzam się w 100%!

Za chwilę dalszy ciąg programu czyli apel do deweloperów

Programowanie to ciężki kawałek chleba. Raz, że trzeba posiadać specjalistyczną wiedzę, dwa – często z pozoru prosty efekt, okupiony jest wielogodzinną, żmudną „dłubaniną”; trzy – nie jest łatwo zdobyć serca i portfele użytkowników, zwłaszcza przy tak potężnej jak obecnie, konkurencji. Wreszcie: cztery – mimo wprowadzenia przepisów i mechanizmów chroniących własność intelektualną i prawo autorskie – piractwo komputerowe wciąż, a może nawet bardziej niż kiedyś, generuje straty w software’owym biznesie.

Z drugiej strony programista dziś ma dużo łatwiej niż kiedyś: nie musi znać asemblera, ani optymalizować kodu by wkorzystać jak najlepiej możliwości sprzętu. Moce obliczeniowe obecnych komputerów, możliwości taniego i szybkiego upgrade’u powodują, że mało który deweloper przejmuje się takimi „drobiazgami”. W przypadku urządzeń bez możliwości rozsądnej rozbudowy, jak np. konsole, tablety czy smartfony jest trochę gorzej, ale dzięki udostępnianym przez producentów tych urządzeń i systemów, środowiskom programistycznym (Software Development Kits) oraz wszelakim API (Application Programming Interface), proces tworzenia aplikacji został maksymalnie uproszczony i przyspieszony, a programista zwolniony z nadmiernej „troski” o sprzęt.

Kiedyś, programy były często dziełem jednej osoby! Dziś, nad konkretnym tytułem, pracują liczne zespoły ludzi odpowiedzialnych za poszczególne aspekty i elementy programu. Co więcej – mają często silne wsparcie marketingowe i finansowe, więc tworzą zawodowo, a nie po godzinach, poświęcając swój wolny, prywatny czas.

W epoce Internetu nie stanowi problemu również dystrybucja i promocja oprogramowania, a dzięki takim miejscom jak App Store (Mac App Store), Google Play, Steam czy Windows Marketplace – globalny zasięg stał się faktem.

astore

Nie jestem programistą, ale w swojej „karierze” kilka prostych programów popełniłem. Dziś jednak chciałbym skierować kilka słów w stronę deweloperów, jako zwykły użytkownik, klient, osoba, która docenia wysiłek włożony w powstanie aplikacji, osoba, która chce za DOBRY produkt zapłacić.

Lokalizujcie swoje produkty!

Zdaję sobie sprawę, że za język międzynarodowy uznaje się angielski (choć w sumie większość populacji globu posługuje się mandaryńskim). Sam radzę sobie sprawnie zarówno w mowie jak i piśmie z językiem Shakespeare’a ale moim natywnym jest polski, stąd pewna awersja do marginalizowania naszego, jakże pięknego i bogatego znaczeniowo języka. Nie wszędzie lokalizacja ma rację bytu, jest konieczna, a nawet możliwa – niektóre tłumaczenia na siłę, np. „dithering” -> „roztrząsanie” – wzbudzają śmiech i politowanie. Ale jeśli się da, co stoi na przeszkodzie? Dla mnie, fakt wsparcia w programie wielu języków dowodzi, że autor szanuje użytkownika i bierze sobie do serca jego wygodę.

Przykładem rewelacyjnie przygotowanego i przetłumaczonego produktu jest np. interaktywna książka pod tytułem: Amelia i Postrach Nocy zespołu OhNoo. Zupełnym przeciwieństwem – gra Teddy Floppy Ear – Mountain adventure, studia Forever Entertainment S.A. Przepraszam bardzo, ale nie bardzo rozumiem: rdzennie polska bajka, gra stworzona przez Polaków i brak wsparcia dla naszego języka? Wstyd!

I nie mówcie, że to stanowi dodatkowy wymiar edukacyjny dla naszych pociech – bullshit.

PS. Wielu lingwistów i tłumaczy-amatorów jest gotowych na to, by nieodpłatnie przetłumaczyć programy, będą mile zaskoczeni i wdzięczni, jeśli za swoją pracę zostaną nagrodzeni np. darmową licencją Waszego programu.

Nie traktujcie nas jak dojne krowy

Zastanawiam się, kiedy pojawi się pierwszy program, który będzie takim freemium, że po uruchomieniu, dla użytkownika dostępne będą wyłącznie trzy opcje: O programie, Kup licencję oraz Wyjście z programu. Rozumiem, że np. Apple wymaga by raz opublikowany w sklepie program był „dożywotnio” i bez dodatkowych opłat wspierany i nie dopuszcza możliwości płatnej aktualizacji. Dzięki implementacji In-App Purchase sprawę nieco ułatwiono, gdyż nowe funkcjonalności można za dodatkową opłatą odblokować. Gorzej, gdy bez dokonania zakupu wewnątrz aplikacji nie da się z niej praktycznie w ogóle korzystać, bo np. czym innym jest usunięcie reklam, odblokowanie dodatkowych poziomów lub trybu multiplayer w grze za dolara lub więcej, a czym innym niemożność ukończenia poziomu, bez dokonania przymusowego zakupu lepszej broni. Dajcie wybór, nie przymus.

Domyślam się, że czasem łatwiej wydać nową wersję aplikacji, wzbogaconą o dodatkowe opcje, lepiej zoptymalizowaną, dostępną za kolejne pieniądze. Ale chamstwem jest przecena starszej wersji do zera i dołożenie w niej reklam. Jako klient zapłaciłem wcześniej za pełnowartościowy produkt, bez „przeszkadzajek”. Nie chcę nowych opcji, chcę używać aplikacji w takiej formie w jakiej ją zakupiłem, bez „bonusów”.

Pamiętajcie, że efekt skali może zadziałać również na Waszą niekorzyść. Wielu z nas chętnie zapłaci za Wasz trud, więc szanujmy się wzajemnie!

Nie grajcie na naszych uczuciach

Lubicie promocje? Ja również i chętnie kupuję programy w paczkach lub oferowane z upustem. Ale mało co jest w stanie mnie zirytować tak bardzo, jak fakt, że zakupiony chwilę wcześniej za ciężko zarobione pieniądze, program został wspaniałomyślnie przeceniony do zera! Znaczy się wg autora chyba nie jest nic wart, skoro swoją pracę tak nisko ceni? A może chce pokazać tym, którzy wydali kilkanaście złotych na jego dzieło, że ma ich za frajerów, mięso armatnie, łosi których trzeba czesać skoro sami się o to proszą? Rozumiem, że dzięki promocjom autor dociera do nowych odbiorców, ale przecież można zaistnieć na wiele innych sposobów, prawda? Można zorganizować konkurs, dać aplikację blogerowi do recenzji, itp. Myślicie, że jeśli jedna osoba zgarnie program za darmo, to druga chętnie wyda później na ten sam towar pieniądze? Przeciwnie, jeśli się jej tytuł spodoba to doda go do Wishlist w aplikacji monitorującej przeceny w sklepie z aplikacjami. Przyzwyczajacie klienta, że dostaje coś za darmo? A później chcecie by wydał pieniążki? Powodzenia. Jeśli Wasz produkt jest kiepski to tego typu promocja go nie uratuje. Serio.

Popracujcie nad Waszym dziełem, niech będzie warte wydania każdych pieniędzy!

Dopracujcie grywalność

Ostatnio miałem średnią przyjemność pograć w dwa tytuły, jak by nie patrzeć – hity z App Store. Mam tu na myśli gry: Karateka – remake przeboju z przed nastu lat oraz Ski Jumping Pro, bydgoskiego Vivid Games. W obu przypadkach mogę pochwalić osoby odpowiedzialne za oprawę audiowizualną, zarówno grafika, ścieżka dźwiękowa i efekty stoją na wysokim poziomie, chciałoby się rzec – pieszczą zmysły :) Ale grywalność w obu przypadkach leży. Karatekę skończyłem w 35 minut, bez specjalnego wysiłku. Infinity Blade to przy tym ekstremalnie ambitna, nieliniowa produkcja. Kilkanaście możliwych do zdobycia sprawności w Game Center, bodajże trzy postaci „bossów” do pokonania, to zdecydowanie za mało. Brak tutoriala wprowadzającego w tajniki wykonywania skutecznych ciosów i bloków – praktycznie wystarczy chaotyczne tapanie w ekran by ukończyć grę… Bohater – debil z ADHD.

Skoki narciarskie to dyscyplina, która od pierwszych sukcesów Adama Małysza, zawładnęła sercami wielu osób. Ski Jumping Pro wygląda świetnie, mamy do dyspozycji (mimo kosmetycznych zmian w nazewnictwie ;)) znanych zawodników i obiekty sportowe. Możemy w pewnym zakresie popracować nad formą i osiągnięciami skoczków, czyli zasmakować kariery. Ale już sam skok sprowadza się w zasadzie wyłącznie do trzykrotnego pacnięcia w ekran iUrządzenia, w odpowiednim momencie, czyli rozpoczęcie najazdu, wybicie i lądowanie. W powietrzu nie dzieje się nic. Nuda, nawet ptaków przelatujących nie zauważyłem ani siejących trwogę podmuchów wiatru. Po paru skokach, których rezultaty są bardziej efektem działania generatora liczb losowych niż naszych starań, nie chce się grać dłużej. Reasumując: ubogi graficznie, nieśmiertelny Deluxe Ski Jump daje więcej frajdy i pozwala graczom w większym stopniu wykazać się zręcznością i strategią.

To grywalność przesądza o powodzeniu gry, nie jej oprawa. Właśnie dlatego produkcje jak Letterpress czy Cut the Rope zdobywają szczyty rankingow i zarabiają miliony.

I to by było na tyle. Pamiętajcie, że bardzo wiele zależy od Was, więc nie psujcie rynku i nie traktujcie klientów lekceważąco, bo nie tylko o pieniądze tu chodzi a również o zasady.

Wyniki finansowe Apple, czyli już nic nie rozumiem.

Ogłoszenie wyników finansowych Apple za ostatni kwartał już za nami. Nie mam zamiaru przytaczać tutaj liczb ponieważ chyba już większość blogów przepisała je z zachodnich newsów. Co ważne, mamy rekord za rekordem z wyłączeniem iPoda oraz Maczków. W kwestii odtwarzaczy muzyki nie jestem zdziwiony, nie ma się co łudzić że w czasie kiedy każdy telefon posiada taką funkcjonalność rynek ten powoli się kurczy. W mojej opinii świetlana przyszłość czeka jedynie modele Nano i Shuffle, które z racji swoich gabarytów w wielu sytuacjach są rewelacyjną alternatywą dla telefonu. W kwestii komputerów myślę, że na spadek spory wpływ miały problemy z dostępnością nowego iMac’a. W sytuacji kiedy stoimy przed alternatywą zakupu świeżutkiego modelu, który zachwyca swoim wyglądem, myślę że z reguły zaczekamy aż pojawi się on u lokalnego sprzedawcy, nawet jeżeli oznacza to wydłużony czas oczekiwania. Wiem, że część z was ma wiele do zarzucenia parametrom technicznym tej maszyny, jednak spójrzmy prawdzie w oczy i zdajmy sobie sprawę, że większość konsumentów przekonuje w pierwszej kolejności design. Druga kwestia, która bezspornie ma na ten stan wpływ to wzrastająca popularność iPad’a, który tak naprawdę znakomitej większości ludzi na świecie wystarczy w zupełności jako alternatywa dla klasycznego komputera.

Czego w takim razie nie rozumiem? Tego całego szumu, który w moim odczuciu powinien ucichnąć a jednak narasta. Firma, która osiąga miliardowe zyski i bije kolejny raz rekordy sprzedaży swoich produktów jest uważana za zmierzającą ku upadkowi, no i jak to mówią moje „ulubione” określenia „kończy się”. Całkowicie rozumiem, że opinie są najróżniejsze i w większości przypadków nie warto nawet wdawać się w dyskusję z ich twórcami, jednak istnieje takie pojęcie jak „Fakt”, i wiele takich faktów nakreślających kondycję Apple otrzymaliśmy wczoraj. Co jednak najbardziej mnie zadziwia to oceny fachowców, ekonomistów, maklerów lub innych osób, które kreują sytuacje na rynkach papierów wartościowych. Przyznaję bez bicia, że mam nikłe pojęcie na ten temat, jednak obserwując aktualną sytuację giełdową Apple, kiedy po świetnym raporcie wartość akcji spada jestem kompletnie skołowany. Żałuję w takich chwilach, że nie skończyłem studiów ekonomicznych, zrozumienie aktualnego stanu rzeczy byłoby naprawdę wielkim sukcesem, i co najważniejsze mógłbym się z wami podzielić wytłumaczeniem. Tymczasem… dalej nie bardzo rozumiem o co tak naprawdę chodzi i trzymam kciuki za kolejne świetne produkty, którymi będę mógł się cieszyć w trakcie codziennej pracy i rozrywki.

Dwa lata, trzecia zima…

Tempus fugit jak mawia stare łacińskie powiedzenie. Nie da się ukryć, że czas przemija, applesauce stuknęły niedawno 2 latka! Pierwszy wpis a właściwie wpisy, pojawiły się na łamach naszego bloga dokładnie 2 grudnia 2010 roku. W zeszłym, 2011-tym rocznicę skomentował smartkid.  A ja, by tradycji stało się zadość, przytoczę poniżej trochę statystyk porównujących i podsumowujących nasz wspólny dorobek:

  • ilość wpisów (nie licząc niniejszego) do dnia 8.12.2012 – 166 (średnia miesięczna ~ 7), ostatnie 12 miesięcy: 82 wpisy, średnia miesięczna ~ 7,
  • blog zaszczyciło swoją obecnością prawie 25 500 unikalnych gości, z czego około 14 000 w ciągu ostatniego roku!
  • odwiedziliście nas ponad 73 tysięcy razy, z czego 33 000 wizyt przypadło na drugi rok aktywności bloga,
  • Wasze zainteresowanie przełożyło się na ponad 230 000 odsłon! Grubo ponad 105 tysięcy doszło od grudnia 2011.
  • najbardziej „płodnym” miesiącem na applesauce był październik 2012, w którym opublikowaliśmy 24 wpisy, a czytelnicy odwiedzili nas ponad 4 500 razy (~ 16 000 odsłon).
  • średni czas spędzony przez Was na applesauce w ciągu ostatniego roku to 1 minuta i 33 sekundy :)

W porównaniu do pierwszego roku większość wyników wygląda nieco gorzej, ale gdy weźmiemy pod uwagę, że zdarzyły się miesiące, w których nie opublikowaliśmy (z braku czasu…) żadnego wpisu – to okazuje się, że wcale tak źle nie jest :) Przyrost unikalnych wizyt świadczy zaś o tym, że na applesauce, mimo niszowego zasięgu, wciąż trafiają nowi czytelnicy. Mamy nadzieję, że nie przez przypadek, a dlatego, że znajdują u nas rzetelne i interesujące informacje.

Liczby mówią swoją historię. A Wy, drodzy Czytelnicy hołdujecie chyba maksymie, że mowa jest srebrem a milczenie złotem ;) Przynajmniej tak wnioskujemy po Waszych rzadkich komentarzach na blogu. Sytuacji nie zmieniło nawet zaimplementowanie systemu DISQUS :)

Niczego obiecywać nie będziemy. Zamierzamy dalej pisać tu dla Was i dla siebie, wierząc że nasz subiektywny ale szczery punkt widzenia na poruszane tematy spotka się z Waszym zainteresowaniem, krytyką lub sympatią. Że dowiecie się z applesauce ciekawych i przydatnych rzeczy, że sprowokujemy Was do refleksji, uśmiechu i dyskusji.

Ciekawostka przyrodnicza, czyli: klient kupuje – kurier paczki wozi

Wiecie co mi się marzy? Nie jest to oczywiście marzenie, które zajmuje na mojej osobistej liście pierwsze miejsce :) Otóż, chciałbym doczekać fizycznego sklepu Apple Store, fajnie gdyby był bliżej niż w stolicy… Póki co nie mam co liczyć nawet na iSpota, ani w mojej miejscowości ani w najbliższej okolicy – pewnie bardziej się opłaca otworzyć dziesięć iSklepików w Warszawie niż po jednym w każdym województwie :] Tak, burzę się. Wkurza mnie to traktowanie Polski północnej przez właściciela tejże sieci po macoszemu. Ale ja nie o tym.

Zakupy online też mają swój urok i zalety, więc cieszę się, że działa u nas Apple Online Store. Można w nim znaleźć produkty w rozsądnych cenach, załapać się na darmową wysyłkę a towar pojawia się u progu naszych drzwi w naprawdę ekspresowym tempie. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że przesyłka z upragnionym towarem pokonuje wiele setek kilometrów.Tak, Apple nie ma w Polsce magazynu, i jak sądzę podobnie jest w większości innych krajów.

W Black Friday zamówiłem w sklepie Apple Online Store stację AirPort Express (opisaną w poprzednim artykule). To nie pierwszy towar zakupiony przeze mnie w ten sposób, Apple TV również nabyłem tą drogą. Ale tym razem przyjrzałem się dokładnie drodze, którą pokonuje paczka, nim trafi do adresata.

Zamówienie złożyłem o godzinie 7:20, potwierdzenie przyszło praktycznie natychmiastowo, a już o godz. 12:03 kolejny mail informował o wysłaniu paczki! Nie łudziłem się oczywiście, że towar dotrze do mnie kolejnego dnia, a wg informacji zawartych w wiadomości ostateczną datą doręczenia miał być wtorek, 27 listopada.

W poniedziałek skorzystałem więc z opcji śledzenia przesyłki. Informacje na stronie Apple są dość powściągliwe, zatem dysponując numerem listu przewozowego, posłużyłem się nim na witrynie przewoźnika – w tym wypadku była to firma kurierska UPS. Oto co zobaczyłem:

 

Niestety wyczekiwany AirPort Express dotarł do mnie dopiero kolejnego dnia, zgodnie z planem. Około godziny 15:30.

Po co to wszystko piszę? Tak z ciekawości i dla refleksji :) Otóż z Pragi w Czechach do mojej mieściny jest wg map Google (jadąc samochodem) nieco ponad 2100 km, a gdy pomiaru dokonamy w linii prostej (uwzględniając rzecz jasna wszystkie punkty pośrednie) – tak jak by tę trasę pokonał ptak – to wyjdzie nam jakieś 1800 km. Oczywiście w rzeczywistości część trasy (jak się domyślam Praga – Warszawa) pokonana została samolotem, pozostała zaś – samochodem.

Od momentu dokonania zamówienia do chwili odebrania przesyłki od kuriera minęło 104 godziny, ale numer listu przewozowego nadano ponad 4 godziny później, więc przyjmijmy za początkowy czas dostawy południe, 23 listopada. Do wtorkowego popołudnia minie więc 99,5 godziny. Daje to średnią przy krótszej trasie (1800 km): 18 km/h, przy dłuższej (2100 km): 21 km/h. Najlepsze jest to, że ostatni odcinek trasy, czyli 50 kilometrów dzielące magazyn UPS w Bydgoszcz i mój blok, został pokonany w ciągu około 27 godzin, co daje średnią prędkość – niecałe 2 km/h ;) Dobre, prawda?

Ja wiem, że od poniedziałkowego południa do wtorkowego poranku, paczka leżała sobie grzecznie z tysiącem innych przesyłek w bydgoskim magazynie. Wiem też, że samolot z Pragi do Kolonii nie leciał w sobotę i niedzielę 53 godzin. Tak sobie tylko dywaguję ile kilometrów przemierza, jakie miejsca odwiedza, ile czasu spędza zamówiony przez nas towar, nim przywitamy go w domku :)

Tak na marginesie… Według informacji trackingowej AirPort Express leciał do mnie z Czech, ale adres nadawcy na kartonie stanowi, że przesyłka wyszła z firmy Syncreon Technology mieszczącej się w miejscowości Waalwijk w Holandii – czy ktoś potrafi to wytłumaczyć? :D

5×5 czyli słowo na niedzielę

Chyba nie było jeszcze sytuacji, że prosta zabawa w składanie literek „do kupy” zaabsorbowała użytkowników iUrządzeń tak bardzo, by serwery Game Center zostały wystawione na prawdziwy stress test. Czyżby okazało się, że moc obliczeniowa farmy serwerów w Karolinie Północnej jest niewystarczająca? Przez ten diabelski wynalazek Loren Brichtera od kilku dni nie dosypiam a pod oczami mam większe worki niż sam mistrz Yoda!

W ramach odpoczynku przyglądałem się minaturkom plansz ukończonych rozgrywek i zaciekawiło mnie to, jakie interesujące wzory potrafią tworzyć pokolorowane pola.

Przypomina Wam to coś? Bo mi owszem. W czasach mikrokomputerów 8-bitowych chyba znakomita większość grafiki (czcionki, sprajty) bazowała na kwadratowych matrycach o 64 polach – 8 x 8 (W ten sposób później narodziła się sztuka zwana: pixel art). Wynikało to z łatwości binarnej prezentacji punktów na ekranie: włączony piksel – 1, wyłączony – 0. Sam w podobny sposób tworzyłem duszki do klona gry Sokoban na Atari 65XE lata temu, oraz ikonki przycisków dolnego paska w programach dla iOS.

Wracając do gry – Letterpress korzysta z planszy 5 x 5 i dodatkowo z 6 kolorów: dwa odcienie szarości dla nie używanych pól tworzące subtelną szachownicę, błękit i róż dla „zwykłych” liter każdego z przeciwników oraz niebieski i czerwony dla pól z literkami otoczonymi przez inne należące do tego samego gracza (oczywiście barwy te obowiązują przy domyślnym schemacie kolorów). Po zakończonej partii mamy już tylko 4 kolory, upraszczając jeszcze bardziej podziałem na dwie grupy uzyskamy bitową naturę gry ;)

Teraz z ciekawości możemy zamienić np. wszystkie niebieskie pola na zera a czerwone na jedynki i obliczyć wartości dla każdej rozgrywki. A dalej sumować, mnożyć itp.itd. próbując doszukać się w tym przypadkowym chaosie jakiegoś boskiego planu :P

Po co? Wyłącznie dla relaksu i zaspokojenia ciekawości. Strata czasu? Owszem, ale dziś przecież niedziela! :)

Fusion Drive – czym tak naprawdę jest…

Na ostatnim Keynote Apple zaprezentowało nową funkcjonalność dostępną dla użytkowników odświeżonych Mac Mini oraz iMac pod nazwą Fusion Drive. W skrócie polega ona na wykorzystaniu dwóch dysków twardych jako jednego woluminu przy założeniu, że jeden z nich to SSD a drugi HDD. Filozofia ta opiera się na rozwiązaniu, które ma zagwarantować znaczne przyśpieszenie działania waszego komputera poprzez odpowiednią segregację danych i ulokowanie ich na wolniejszym lub szybszym urządzeniu. Jednocześnie nie zostaliśmy zaznajomieni z dokładnymi mechanizmami funkcjonowania tej nowości.

Obserwuję w sieci tendencję do porównywania tego rozwiązania do dysków hybrydowych Seagate Momentus XT, które działają na podobnej zasadzie poprzez wyposażenie ich w małą przestrzeń pamięci flash, w której dokonywana jest lokacja najczęściej używanych przez maszynę danych, co ma zapewnić najszybszy możliwy dostęp. Cały proces jednak nie ma ustalonych zasad działania i jest zapewniony przez firmware tego sprzętu poprzez bieżącą analizę pracy urządzenia. Pojawiają się również głosy mówiące, że Apple zastosowało tutaj technologię Intel Smart Response, którą zapewnia jeden z najnowszych chipsetów tej firmy – Z68 Express. W tym przypadku również nie mogę się z tym zgodzić ponieważ wystarczy spojrzeć do oficjalnej dokumentacji tego rozwiązania aby zauważyć, że zgadza się tylko część zasad funkcjonowania a mianowicie wykorzystanie dwóch dysków różnych typów. Analogia występuje jedynie częściowo (wykorzystanie pamięci flash ma inne przeznaczenie) w powiązaniu z Momentusem XT , ponieważ otrzymujemy tutaj możliwość wykorzystania szybkiej pamięci flash jako cache danych pomiędzy systemem a dyskiem HDD , co według zapewnień firmy ma nam zapewnić realną wydajność pracy na poziomie porównywalnym do SSD. Oczywiście w tym przypadku w systemie operacyjnym nie będziemy widzieli powierzchni przeznaczonej na pamięć podręczną standardowego dysku.

Czym więc odróżnia się od tego rozwiązania Fusion Drive serwowane nam przez Apple? Dyski zostaną połączone w jeden wolumen widoczny dla użytkownika o pojemności równej ich sumie, jednak w przeciwieństwie do wspomnianych wcześniej technologii mamy tutaj sprecyzowane przeznaczenie obszarów. Wszelkie dane systemowe oraz zainstalowane na maszynie oprogramowanie zostaną ulokowane w przestrzeni, którą zapewni nam dysk SSD, pozostałe dane z jakich korzystamy znajdą swoje miejsce na talerzach magnetycznych HDD. W moim odczuciu jest to bardzo logiczne i zdecydowanie poprawi komfort pracy, zapewniając znakomitą wydajność pracy zapewnioną poprzez szybkie czasy dostępu głównie w kwestii responsywności całego środowiska Mac OS X. Wszystko wskazuje również na to, że poza obsługą wspólnego wolumenu całym procesem zapisu i segregacji danych będzie zarządzał system operacyjny, który według specyfikacji Apple musi być w wersji 10.8.2 aby móc korzystać z dobrodziejstw Fusion Drive. Sporo kwestii pozostaje na tą chwilę w sferze pytań, i nie mogę się doczekać żeby znaleźć na nie odpowiedź. Zastanawia mnie dla przykładu czy przestrzeń flash jest ściśle zarezerwowana dla danych systemowych i oprogramowania, czy może jednak w przypadku nadmiaru wolnego miejsca system będzie w tym obszarze zapisywał dane użytkownika. Drugą kwestią jest zabezpieczenie całości, chociaż sam sposób działania tej technologii wskazuje, że nie ma tutaj żadnej redundancji i awaria pojedynczego dysku skazuje nas na odzyskiwanie całego wolumenu z kopii zapasowej. Czego jestem prawie pewien to, że nie dostaniemy zbyt wielkich możliwości ingerencji w sposób działania tej nowości, ale myślę że jesteśmy już do tego od dawna przyzwyczajeni.

Nie ukrywam, że jestem niezwykle zainteresowany rzeczywistymi mechanizmami pracy tej technologii. Chociaż sam z niej nie skorzystam używając na co dzień MacBook’a, będę się z zaciekawieniem przyglądał reakcjom użytkowników na tą pierwszą od dawna mocno techniczną nowość. Zapraszam was również do przedstawiania swoich spostrzeżeń i teorii na temat Fusion Drive w komentarzach.

UPDATE: Apple ponformowało, że Fusion Drive będzie przenosił najczęściej używane pliki użytkownika do obszaru SSD, więc mamy tutaj podobny sposób pracy jaki proponuje Seagate. Jednak wciąż część danych będzie tam przechowywanych „z klucza”.




Rozważania na temat wydajności

Pamiętacie Wasze pierwsze doświadczenia z komputerami? Co to był za sprzęt, co potrafił, ile kosztował? Ja, nim zobaczyłem na własne oczy komputer osobisty i mogłem go dotknąć, poużywać, na ścianie wieszałem kalendarze i plakaty z „grafiką” tworzoną za pomocą znaków alfanumerycznych, tzw. ASCII-art drukowane na hałaśliwych drukarkach igłowych podłączonych do wielkich szaf pod nazwą: Odra :) Trochę późnej, mniej więcej w okolicach 1983-1984 roku dzięki rodzinnym kontaktom :P dostąpiłem zaszczytu spędzenia kilku popołudni i wieczorów w pracowniach komputerowych Technikum Elektronicznego, do którego później zresztą uczęszczałem. Co za cuda tam mieli? Między innymi volkswagena wśród mikrokomputerów, czyli popularnego przez jeszcze wiele lat gumiakaZX Spectrum 48K, ciut nowocześniejsze Timexy 2048 oraz chowane w pancernych sejfach Atari 800XL!

W 6-ej klasie szkoły podstawowej (dla wyjaśnienia: za moich czasów gimnazjum nie było a nauka w SP trwała 8 lat) moja wychowawczyni a zarazem nauczycielka fizyki przynosiła na lekcje hit wszech czasów: Commodore 64 – bakcyl został połknięty. Jak widać skutecznie i na lata. Oczywiście o zakupie prywatnego komputera nie było właściwie mowy. Raz, że podaż tychże na polskim rynku była praktycznie zerowa z uwagi ona obowiązujące embargo CoCom, dwa – cena takiej fanaberii była co najmniej zaporowa, ale nie ma co się dziwić, skoro komputery były przemycane… Legalnie zaś trafiały co najwyżej do instytucji, skrupulatnie ewidencjonowane. Dopiero nieco później, w sklepach CSH można było w cywilizowany sposób nabyć wymarzone pudełko. Skoro nie było sprzętu a był pęd ku nowej technologii, trzeba było kształcić się i ćwiczyć na sucho, dzięki przecierającej szlaki prasie komputerowej. Teraz półki w kioskach czy salonach prasowych uginają się pod ciężarem różnorodnych pism poświęconych komputerom. Wtedy był Bajtek. Ale ja nie zacząłem od Bajtka a od miesięcznika o wdzięczniej nazwie IKS – Informatyka, Komputery, Systemy. Dodatku do – jakby nie patrzeć  – propagandowej gazety, pt. Żołnierz Wolności.

Czemu serwuję Wam ten tekst rodem z epoki cyfrowego dewonu? Otóż nakłoniły mnie do tego: test Geekbench wykonany na moim iPhone 5 oraz zestawieniem wyników urządzeń pracujących pod kontrolą iOSa w artykule zamieszczonym na MyApple. Przecież smartfony i tablety to też komputery, prawda? W branży IT funkcjonuje tzw. prawo Moore’a, które mówi że co 18 miesięcy komputery podwajają swoją wydajność. Postanowiłem sprawdzić jak to wyglądało w przypadku moich stacjonarnych i przenośnych silikonowych maszyn nie-tylko-liczących.

Oczywiście skupiłem się – zarówno z przyczyn technicznych (brak testera Geekbench dla Amiga OS) jak i ideologicznych (zignorowałem te rzadkie okazy pecetów, które przewinęły się przez moją komputerowo wspomaganą egzystencję) – wyłącznie na Maczkach oraz mobilnych urządzeniach Apple, których użytkownikiem (prywatnie, bo zawodowo od 1996 roku) jestem od ponad dekady. Pierwszego iPhone przywiezionego w 2008 pominąłem również z uwagi na tę samą wydajność jaką szczyci się model 3G.

Najpierw mała tabelka zestawiająca modele urządzeń oraz uzyskanych rezultatów:

A teraz jak to się ma do przewidywań pana Moore’a? Spójrzcie na wykres (dla zwiększenia czytelności zastosowałem skalę logarytmiczną, choć rozkład wykładniczy bardziej odpowiadałby krzywym wzrostu wydajności).

Legenda:

  • Maczki oznaczone są kolorem niebieskim
  • iPhone’y oraz iPad – kolorem zielonym
  • krzywa wzrostu wg prawa Moore’a dla komputerów – kolor żółty
  • krzywa wzrostu wg prawa Moore’a dla sprzętów mobilnych – kolor czerwony

Jakie macie spostrzeżenia, hm? Jeśli o mnie chodzi to muszę przyznać rację panu Moore’owi – jak by nie patrzeć, postęp technologiczny (przynajmniej ten, który odbywa się na naszych oczach, na przestrzeni kilkunastu lat) odbywa się prawie idealnie wg sformułowanego prawa. A my, użytkownicy nawet nie mamy chyba świadomości tempa w jakim ewoluują nasze maszyny. To co da się też zauważyć to fakt, że o ile w przypadku komputerów najczęściej wzrost mocy obliczeniowej uzyskuje się zwiększając taktowania procesora i innych podzespołów, to w przypadku urządzeń mobilnych, gdzie niebagatelne znaczenie ma czas pracy na baterii oraz problematyczne odprowadzanie ciepła – zwiększanie częstotliwości zegara to ślepa uliczka i producenci muszą wykazać się znacznie bardziej wyrafinowanymi pomysłami. Reasumując: śmiem postawić tezę, że to właśnie urządzeniom mobilnym, nie tylko rozruszano rynek aplikacji ale i nadano tempo całej sprzętowej stronie komputeryzacji.

Fajnie. Z drugiej strony gdy zastanawiam się, jak bardzo zmieniły się moje wymagania oraz czynności, które wykonuję na komputerze przez te kilkanaście lat, to stwierdzam, że nie aż tak bardzo. I zapewne gdyby nie wyższe rozdzielczości, gdyby nie większe ilości przetwarzanych informacji oraz lenistwo programistów, to mój pierwszy Maczek wciąż mógłby mnie wspierać… no dobrze, ja sam jako użytkownik-klient też ponoszę winę: próżność, chęć posiadania czegoś nowszego, lepszego – te sprawy też się przyczyniają do tego, że całkiem dobre komputery trafiają do lamusa.

Wpis ten zacząłem wspomnieniami, bo tęsknię to tamtych i trochę późniejszych czasów. Czasów kiedy hardware wystarczał dosłownie na lata, kiedy programiści optymalizowali programy i wyciskali z ograniczonych sprzętowo maszyn rzeczy, które do dziś budzą podziw. Czasów kiedy komputery nie były traktowane na równi ze sprzętem AGD, jako kolejny mebel w domu. Czasów kiedy  komputer był gotowy do pracy w kilka/kilkanaście sekund, system mieścił się na dyskietce, a do obliczeń wystarczyło CPU taktowane zaledwie kilkoma megahercami. Wreszcie, do czasów, w których ludzie mieli pokorę dla fachowej wiedzy i nie brali się za coś o czym nie mieli pojęcia. Zabrzmiało, tak jak bym się źle czuł w obecnych czasach, co? :) Nic z tych rzeczy, chciałem tylko zasygnalizować – zwłaszcza młodszemu pokoleniu – że przeszłość komputeryzacji ma swoje piękne momenty i warto do niej wracać, by ją bliżej poznać.

A przenieść się w komputerową przeszłość, wirtualnym wehikułem czasu można m.in. jutro i pojutrze, we Wrocławiu na imprezie Dawne Komputery i Gry.