Artykuły

BigBrother na małym ekranie (2) – iVigilo Smartcam+

W poprzednim odcinku opisałem jedną z możliwości podglądu obrazu i dźwięku z kamery podłączonej do komputera, zdalnie na iUrządzeniach. Tym razem spróbujemy uzyskać efekt odwrotny, czyli sprawdzić czy da się wykorzystać kamerę np. w iPhone i zobaczyć na komputerze, co też ona widzi :-)

Generalnie można uznać taką możliwość za sztukę dla sztuki, ponieważ zwykle tak osobiste urządzenie jak smartfon mamy zawsze ze sobą, a jeśli chcemy komuś pokazać nasze otoczenie wystarczy uruchomić jakąkolwiek aplikację umożliwiającą rozmowy wideo, jak np. FaceTime czy Skype. Załóżmy jednak, że mamy stary, zbędny iPhone, z totalnie wydrenowaną baterią czy pękniętym ekranem, który chcemy wykorzystać jako system prostego monitoringu. Wydawałoby się, że to „bułka z masłem”, jednak gdy się zastanowimy bardziej okaże się, że sprawa jest bardziej skomplikowana…

Postanowiłem, że rozwiązanie powinno spełniać większość z poniższych wymagań:

  1. relatywnie niski koszt oprogramowania (i ew. sprzętu),
  2. praca w sieci lokalnej WiFi oraz z wykorzystaniem sieci komórkowej (EDGE/3G/LTE),
  3. brak konieczności inicjalizacji połączenia z urządzenia końcowego,
  4. akceptowalna jakość obrazu (niewielkie opóźnienia)
  5. jako opcje:
  • możliwość lokalnego nagrywania wideo,
  • czujnik ruchu,
  • wysyłanie powiadomień Push lub alertów e-mail/SMS.
  • możliwość podglądu obrazu z dowolnego urządzenia np. w przeglądarce WWW.

Jak się domyślacie FaceTime mimo wszystkich swoich zalet ma jedną zasadniczą wadę: aby zestawić połączenie wymagana jest interakcja po obu stronach. Każdorazowo, by nawiązać sesję ktoś musi zadzwonić i ktoś inny odebrać taką rozmowę…

Wybór gadżetu rejestrującego ogranicza użyte oprogramowanie, warto więc przy wyborze aplikacji, sprawdzić jej wymagania odnośnie iOS, co zawęża wachlarz iUrządzeń. Jeśli zależy nam na transmisji przez Internet, to oczywiście musimy liczyć się z dodatkowym kosztem za pakiet danych. Na szczęście dziś większość operatorów oferuje przystępne pakiety i abonamenty. Może się jednak okazać, że to nie wystarczy i trzeba będzie doliczyć koszt łącza szerokopasmowego plus modem/router/punkt dostępowy.

Czujnik ruchu pozwala aktywować rejestrowanie obrazu tylko wtedy gdy się coś w zasięgu obiektywu dzieje. Znacząco zmniejsza to wykorzystanie pasma, ponieważ dane są przesyłane tylko wtedy, gdy zachodzi potrzeba. Gdy appka posiada ponadto opcję nagrywania wideo w pamięci urządzenia, nie musimy sami na bieżąco podglądać sytuację, zamiast tego dokonać odtworzenia w dogodnym czasie.

Powiadomienia, alerty, maile czy SMSy to równie przydatna rzecz. W połączeniu z czujnikiem ruchu możemy zostać poinformowani o fakcie zaistnienia zmian w monitorowanym obszarze. I wtedy od nas już zależy czy się podłączymy zdalnie i zobaczymy co faktycznie się dzieje, czy zignorujemy taki alarm.

Możliwość obejrzenia wideo na dużym ekranie to ogromna zaleta. Jeśli aplikacja na iPhone uruchamia własny serwer, znając jego adres IP możemy z poziomu przeglądarki internetowej komputera czy tabletu podłączyć się do źródła obrazu. W przypadku dedykowanego klienta możemy być ograniczeni do konkretnej platformy.

W App Store programów zamieniających iPhone/iPada w kamerę monitoringu jest od groma i ciut, ciut. Niestety większość z nich jest płatna, ma ograniczone możliwości i działa wyłącznie w sieci lokalnej. Ja postanowiłem poszukać oprogramowania darmowego z opcją dokupienia dodatkowych funkcji i udogodnień – niestety skromne fundusze oraz brak uzasadnionej potrzeby inwestycji w taki monitoring, nie pozwalają mi na zakup wielu różnych appek i ich dogłębne testowanie. Mimo to myślę, że udało mi się znaleźć namiastkę mitycznego „świętego Graala”, może nieco wyszczerbonego (o czym niżej) ale funkcjonalnego.

scam1

iVigilo Smartcam+ bo ta aplikacja dziś gra pierwsze skrzypce, to „system mobilnego monitoringu” dostępny dla iOS w wersji 7.x (niestety…). Plusem jest za to fakt, że całkiem użyteczna jest już jej darmowa wersja.

scam5

Posiada wbudowany detektor ruchu z ustawianym progiem wyzwalania oraz rejestracją historii takich zdarzeń.

scam7

Dodatkowo dzięki płatnościom wewnątrz aplikacji możemy dokupić: system powiadomień (obsługa mail oraz Twitter), rekorder wideo, harmonogram aktywności, moduł wykrywania twarzy czy czujnik dźwięku.

scam3

Wbudowanych opcji znajdziemy tu sporo: zmiana nazwy kamery, wybór jakości obrazu (wysoki/niski), opcję aktywacji wygaszacza ekranu iPhone/iPada po ustalonym czasie, interwał między wykrytymi zdarzeniami ruchu, zapisywanie historii zdarzeń „do chmury” oraz oczywiście wybór kamery przód/tył.

scam4

Konfiguracja Smartcam+… jaka konfiguracja? Uruchamiamy program na iGadżecie zalogowanym do sieci WiFi i z dowolnego innego urządzenia w tej samej sieci, poprzez przeglądarkę internetową łączymy się do kamery. Możemy uczynić to jako administrator (i zdalnie zmieniać ustawienia programu) lub tylko jako obserwator.

scam9

Adres zdalnego oka znajdziemy na karcie Webcam. A właściwie dwa adresy: lokalny oraz publiczny. Ten drugi jest konieczny, gdy będziemy chcieli uzyskać podgląd z Internetu, np. z sieci komórkowej.

scam6

Wymaga to jeszcze drobnej modyfikacji na domowym routerze, należy przekierować wybrany port (w moim przypadku był to port o numerze 55330) na adres iPhone w sieci WiFi. Appka rzekomo potrafi sama taką zmianę dokonać na niektórych routerach, Time Capsule wymagał jednak mojej osobistej ingerencji.

scam10

W ten sposób możemy zrealizować monitoring po EDGE/3G/LTE. Nie jest to dokładnie to o czym marzyłem, ponieważ mimo wbudowanego webserwera nie udało mi się podłączyć do iVigilo Smartcam+ bez pośrednictwa routera. Inaczej mówiąc mogę podejrzeć obraz kamery iPada w sieci WiFi za pośrednictwem iPhone korzystającego wyłącznie z transmisji danych przez sieć komórkową ale nie mogę z poziomu iPada czy komputera zobaczyć obrazu rejestrowanego przez kamerę tegoż iPhone. Tak więc jeśli chcemy mieć zdalny monitoring np. w daczy na działce, musimy dodatkowo zainwestować w mobilny modem/router 3G… Kolejne skazy na Graalu to to, że program potrafi się czasami wywalić oraz fakt, że zarówno strona producenta jak i powiązane z nią elementy (forum, blog, MyiVigilo, itp.) są nie do końca aktualne. Bądźmy szczerzy, mimo estetycznej szaty graficznej jest tam niezły burdel. Trochę źle świadczy to o deweloperze, który notabene oferuje inne produkty uzupełniające świetnie Smartcam+, mianowicie iVigilo Smartcam Audio Video Surveillance na Maca czy iVigilo Smartcam Remote dla iOS.

Gdy już skonfigurujemy nasze zdalne oko i sprawdzimy że działa jak należy powinniśmy zadbać o to, by nic nie zaburzyło jego pracy. Sugeruję odinstalowanie wszystkich zbędnych aplikacji oraz załączenie trybu Nie przeszkadzać. Ponadto możemy ograniczyć możliwość urządzenia tej jednej aplikacji poprzez załączenie opcji Dostęp nadzorowany (iOS: Ustawienia -> Ogólne -> Dostępność -> Dostęp nadzorowany). Wszystko po to, by aplikacja rejestrująca obraz kamery była zawsze na pierwszym planie – inaczej zobaczymy… nic. Rzecz jasna iPhone (lub iPad) powinien być podłączony na stałe do źródła zasilania, i zlokalizowany w takim miejscu by nie kusić potencjalnego złodzieja/wandala.

To co mi się bardzo podoba w Smartcam+ to jakość obrazu jaką oferuje. W sieci lokalnej jest rewelacyjna a po 3G bardzo dobra. Kosztuje nic, więc nie zastanawiajcie się nawet nad jej wypróbowaniem!

Wpis ten dedykowany jest platformie Apple, natomiast „cukiernikom” ;-) polecam darmową aplikację SpyVisio.

A gdyby OS X Yosemite ukazał się przed iOS7?

Wszyscy wiemy jak będzie wyglądał następca Mavericksa – Yosemite. Spłaszczony interfejs, nowe ikony i wszechobecny efekt szkła. Ogólnie ku mojemu zaskoczeniu więcej słychać zachwytów niż krytyki. Zastanawia mnie jednak, jak by to wyglądało, gdybyśmy rok temu nie zobaczyli iOS 7, a przynajmniej nie w aktualnej formie wizualnej. Nie da się przecież ukryć, że od jesiennej premiery nowy OS X będzie nad wyraz zbliżony wizualnie do systemu mobilnego.

Wspominając wielką krucjatę przeciwko pokazanemu przed rokiem UI ciekawi mnie jak byśmy zareagowali gdyby rzeczywiście kolejność uległa zmianie. Ja sam, mimo pierwszych wątpliwości, byłem dość optymistycznie nastawiony na nowości i zmiany jakie towarzyszyły prezentacji „siódemki”. Jakiś czas temu miałem okazję popracować na iOS 6 i muszę Wam powiedzieć, że szok jaki przeżyłem obcując z tym systemem jest niesamowity. Tak naprawdę, nie minął jeszcze rok od momentu kiedy został on zastąpiony a ja czułem się jakbym miał do czynienia z absolutnym reliktem. Oczywiście samo oprogramowanie sprawuje się bez najmniejszych problemów, jednak ociężałość szaty graficznej aż koli w oczy. Zdaję sobie sprawę, że zwolennicy tamtego wyglądu wciąż są wśród nas, jednak dla mnie to już absolutna historia do której nie chciałbym wracać. Moje postrzeganie idealnego UI zmieniło się diametralnie. Z tego zapewne wynika, że z tak wielkim zadowoleniem powitałem nowy wygląd OS X 10.10.

Z tego względu ciekaw jestem jak zareagowałby świat, gdybyśmy odwrócili kolejność premier. Czy gdyby iOS ostatecznie pojawił się z grafiką podobną do OS X to przeżyłby mniejszą falę krytyki? Zapewne tak. Jedno jest pewne, Apple wykonało śmiały ruch rozpoczynając ewolucję od systemu, który globalnie jest na największej liczbie sprzedanych urządzeń. Z drugiej strony zapewne wszyscy którzy czerpią z Cupertino „inspiracje” mieliby czas na spreparowanie nowego UI opierając się na tym co zobaczyliby w Yosemite a to byłby solidny cios w unikalność iOS 7.

9 życzeń do Tima odnośnie OS X 10.10

WWDC zbliża się już nie krokami a wręcz susami, i chyba nie brak osoby ciekawej zmian, jakie zaserwują nam magicy z Cupertino w nowej odsłonie najlepszego systemu desktopowego na świecie! :)

Tendencja zmian znana jest już od dłuższego czasu, z każdym uaktualnieniem sprawdzone rozwiązania z iOS trafiają na Maczki. Kluczowa jest tu zgodność i pełna wymiana dokumentów oboma systemami, zrealizowana tak, by użytkownik przesiadając się z Maca na iPada, lub z iPhone na Maca, nie musiał zbytnio się trudzić i zmieniać nawyki. Mimo postępującej unifikacji, OS X zachowuje swoją tożsamość i odrębność, wynikającą nie tylko ze sposobu obsługi: myszka/gładzik versus ekran dotykowy, ale również mniejszych ograniczeń (praca z wieloma programami na raz, możliwość automatyzacji zdarzeń, itp.).

Prowadząc różne dyskusje zawsze powtarzałem, że dla mnie najważniejsze są zmiany pod maską: optymalizacja systemu, zwiększenie stabilności, bezpieczeństwa i pełnienie roli “szarej eminencji” – reasumując: system operacyjny powinien być jak dobry lokaj – cierpliwy, wytrwały, kulturalny, z dobrymi manierami, niesprawiający problemów, niekosztujący wiele i wiernie czuwający w tle na to, by w odpowiednim momencie w niezauważalny wręcz sposób zareagować. Wielu moich adwersarzy wolałoby jednak, aby zamiast lojalnego lokaja był to macho, dusza towarzystwa, modnie (choć niekoniecznie gustownie) ubrany wodzirej, łamacz serc, taki Mac-Ko… tzn. Mac-pozer :)

Stąd narzekania, że system od ponad dekady wygląda identycznie, że wieje nudą, że już nawet kafle w Win 8 są nowocześniejsze… Wydaje mi się jednak, że znakomita większość tych malkontentów (by zasłużyć na miano krytyka trzeba umieć logicznie uzasadnić swoje utyskiwania i zaproponować racjonalną alternatywę) to osoby, które komputer wykorzystują jako gadżet do zabicia czasu, a szczytem kreatywności jest zmiana tapety i wygaszacza ekranu, lub wstawienie wiadomości na facebooka. Znamienne jest bowiem to, że osoby chcące i potrafiące wykorzystywać komputer jako narzędzie do realizacji bardziej szczytnych celów, doceniają właśnie to, że przy zmianie numerka po kropce w kolejnej wersji systemu, nie muszą w innych miejscach szukać opcji, uczyć się od nowa obsługi, bo producentowi skończyły się pomysły i pozmieniał to i owo by po prostu było inaczej.

OS X od samego początku cechowała przejrzystość interfejsu, dbałość o detale i pod względem graficznym stojące na najwyższym poziomie wykonanie. Owszem, można wytykać brak spójności w wyglądzie niektórych programów oraz ich elementów. Skłamałbym, gdybym twierdził, że niczego takiego nie ma/nie było. Pozostaje żywić nadzieję, że nadchodząca wersja systemu będzie pozbawiona tego typu niedoróbek.

Pora zastanowić się, co faktycznie trafi na nasze komputery i czy faktycznie będzie można uznać OS X za strzał w dziesiątkę, a właściwie w dwie.

Poniżej moje życzenia, z chęcią poznam Wasze, więc śmiało korzystajcie z komentarzy!

  • Odświeżony wygląd – oczywiście chodzi o upodobnienie OS X do iOS (kto wie, czy już nie do wersji iOS8, która zapewne jakieś zmiany widoczne gołym okiem będzie posiadała). Tak po prawdzie chyba tego boję się najbardziej… Mimo korzystania od dłuższego czasu z iOS7.x wciąż mam pewne zastrzeżenia do wizualnej strony tego systemu i o ile nie tęsknię za skeuomorfizmem, to co jak co ale ślicznych, szczegółowych ikonek, z których niektóre można by wręcz uznać – tak jak znaczki pocztowe – za małe dzieła sztuki, brakuje mi bardzo. Z drugiej strony spłaszczony a przy tym również – o dziwo – przestrzenny i dynamiczny interfejs obecnego ajoesa daje się polubić. Patrząc na niektóre wizualizacje nowego OS X’a moje obawy są nieco mniejsze. Chyba Apple nie zrobi tego gorzej niż domorośli “wizjonerzy”? Kuba oczekuje przede wszystkim spójności, jakiej brak na chwilę obecną w wielu miejscach, co stanowczo nie przystoi firmie, która przyzwyczaiła do wysokich standardów.
  • Siri dla OS X – a czemu nie? Nasze komputery też są w sieci raczej non-stop, skoro mamy wiele usług (iCloud, powiadomienia), których użyteczność offline jest zerowa, to – jak przystało na XXI wiek – zaczniemy wydawać polecenia naszym Maczkom? HAL 9000 komunikował się głosowo już w 1997 roku (czy nawet w 1992 – jeśli wierzyć panu Kubrickowi), a Speakable items, jak część oprogramowania do rozpoznawania mowy PlainTalk pojawiły się w systemie Mac OS 7.1.2 dla Macintosha Quadra AV w 1993 roku. Po ponad 20 latach czas na rewolucję, nieprawdaż? Swoją drogą, chcielibyście aby Siri miała tak seksowny głos i była tak zabawna i elokwentna jak Samantha z filmu Her? Bo ja tak! Pod warunkiem, że będzie do mnie mówić po polsku…
  • Obsługa “obcych” formatów i nośników – jedną z najczęściej wykorzystywanych przeze mnie opcji OS X jest QuickLook i mimo, że w sieci roi się od wtyczek umożliwiających podgląd dokumentów w przedziwnych formatach, to nie pogniewałbym się gdyby “na dzień dobry” w systemie było ich więcej. I by w sytuacji, gdy na dysku nie mamy aplikacji pozwalającej na edycję/utworzenie dokumentu w danym formacie użytkownik otrzymał wskazówkę jakiego programu potrzebuje i/lub został przekierowany do sklepu Mac App Store i zapoznany z listą odpowiednich narzędzi (o ile na naszą ulubioną platformę istnieją). Uważam również, że najwyższy czas aby OS X bez żadnych guseł i partyzantki potrafił zapisywać pliki na nośnikach sformatowanych w NTFS.
  • Bootcamp jako maszyna wirtualna – na chwilę obecną osoby chcące, lub wręcz zmuszone do korzystania z oprogramowania dostępnego wyłącznie na Windowsa albo wykorzystują w tym celu Bootcamp albo rozwiązania firm trzecich, takie Parallels Desktop, VMware Fusion, Oracle VirtualBox czy CrossOver. Co prawda rozwiązanie Apple ma swoje zalety, jak np. pełne wykorzystanie zasobów dla obcego systemu, ale również i wady – bo przecież konieczność restartu komputera związanego z wyborem platformy do pracy to drobna acz upierdliwa rzecz. Co więcej, czemu macuser na czas pracy z programem dla peceta ma oglądać windę zamiast OS X? Dlatego jako alternatywę widzę rozwiązanie podobne do Windows XP Mode. Ściągamy (znając pazerność M$ odpłatnie) paczkę z wrogim systemem z MAS i już. Mamy peceta na Maczku, z pełną zgodnością i możliwością instalacji i uruchamiania programów, których brak. Kuba popiera mnie w tym życzeniu pod warunkiem, że taki wirtualizator pozwoli w pełni wykorzystać moc kart graficznych.
  • Nowy, lepszy Inkwell – wielu z nas nie widzi dodatkowego panelu preferencji Ink, który pojawia się (rzekomo) po podłączeniu tabletu graficznego do komputera. Sam nie miałem okazji się pobawić tym, niestety. Jakiś czas temu pojawiło się oprogramowanie Inklet (TenOne Design) pozwalające wykorzystać gładzik w MacBooku jako namiastkę tabletu graficznego. Można się kłócić nad przydatnością rozwiązania, jednak ja doceniłbym na pewno integrację z iUrządzeniami i możliwość wykorzystania ekranu iPada jako tabletu graficznego w programie malarskim na Maczku, lub jako digitizer pisma odręcznego przetwarzanego następnie i rozpoznawanego przez inteligentny, samo-uczący się software dla OS X.
  • Doskonalszy Air Play – mam tu na myśli możliwość odbierania strumieni Air Play na Maczku, opcje wyboru wysyłania obrazu i dźwięku z konkretnej aplikacji, i to wszystko bez dodatkowych aplikacji jak np. AirServer czy AirFoil. Air Play jest według mnie jedną z najciekawszych technologii Apple-only i rozwinięcie jej zwiększy na pewno przewagę nad konkurencyjnymi rozwiązaniami.
  • Zdalnie na moim Macu – życzyłbym sobie dostęp do komputera i jego zasobów nie tylko z innego Maczka „legitymującego” się tym samym Apple ID, ale również z iPada/iPhone – dzięku czemu, zbędne byłoby korzystanie z rozwiązań i usług pokroju LogMeIn, TeamViewer czy Splashtop. Nawet już takie ograniczone użycie, jak to na jakie pozwala opisywany wcześniej Slingshot byłoby małym krokiem do przodu – pod warunkiem, że działać będzie nie tylko w sieci lokalnej ale również przez Internet.
  • Kompatybilny z iOS Air Drop – tu chyba nie potrzeba wyjaśnień… Długo czekam na to, by usługa stała się wreszcie użyteczna. Kuba sam nazywa ją w obecnej formie pieszczotliwie… kastratem ;) Wiadomo, że nie wszystkie formaty plików będą mogły być obsługiwane (edycja, podgląd), ale tak naprawdę możliwość transmisji dowolnego pliku zamieniłaby iPhone w pendrive’a, bez dodatkowego softu.
  • Optymalizacja, optymalizacja, optymalizacja – tego nigdy za wiele. Komputer nie może być zamulony przez system, powszechnie wykonywane operacje muszą działać żwawo, oprogramowanie – mimo niskich cen dysków twardych – nie powinno zajmować tylko niezbędną ilość miejsca, uruchamianie systemu i aplikacji winno być błyskawiczne a zasoby sprzętowe podczas obliczeń wykorzystywane maksymalnie. Miłym dodatkiem byłaby implementacja mechanizmu podobnego do AppTrap – usuwającego wraz z niechcianą aplikacją – jej preferencje i inne „śmieci”, które powstają już po pierwszym jej uruchomieniu.

A Wy co byście chcieli?

Polacy nie gęsi? Czy aby na pewno…

Nie jestem językowym purystą, nie jestem również poliglotą – choć posługuję się kilkoma językami w co najmniej podstawowym zakresie, a angielskim na co dzień, z uwagi na wykonywaną pracę. Mimo to mierzi mnie to, co od dłuższego czasu robimy naszemu językowi ojczystemu. Niby ojczysty, a wcale nie… czysty.

Język to twór elastyczny, który ewoluuje, dopasowuje się do czasów, który wzbogaca się o słowa i określenia, których byt wcześniej nie był uzasadniony. Pytanie, czy to słowotwórstwo podąża właściwą drogą?

Zapożyczenia z innych języków to nic nowego, samo określenie komputer przyjęło się zamiast mózgu elektronowego (jakkolwiek bardziej poprawnym byłoby użycie formy: komputor, gdyż końcówka -er stosowana jest zwykle do opisywania zawodów czy stanowisk, np. monter, muszkieter, konfenansjer), a określenie interfejs wyparło dość niefortunne międzymordzie. Zatem często lepszym rozwiązaniem jest dostosowanie określenia istniejącego już w innym języku, przy jednoczesnej modyfikacji fonetyki tak, by wymowa tegoż odbywała się zgodnie z zasadami języka polskiego, niż tworzenie wyrazów, które ani nie oddają trafnie zagadnienia, ani nie brzmią dobrze.

Gorzej, gdy tworzymy koszmarki językowe w postaci np. „tragejszyn” – tym bardziej, że w naszym przebogatym języku nie brak słowa tragedia – bo, mimo iż język nieformalny, potoczny pozwala na dużo większą swobodę, to niestety sporo takich kwiatków trafia później do oficjalnego języka (vide: „sorry, taki mamy klimat”).

Idąc dalej, pomysłowi językowi elokwenci siłują się na dosłowne wręcz translacje i transformacje, chętnie pisząc wynalazki typu „łamiąca wiadomość” (Breaking [news]) – jakby nie było naszych rodzimych: z ostatniej chwili, najświeższe wiadomości. Albo „na koniec dnia” (At the end of the day) zamiast: koniec końców, podsumowując, w rezultacie czy nawet trącącego nieco myszką summa summarum. Po co? Szpan (oj przepraszam, teraz się mówi „lans”)? To nieznajomość ojczystego języka jest przyczyną czy jakiś inny powód?

Chyba łatwiej jest zaakceptować patetyczne i kuriozalne próby ukwiecenia języka, jak użycie np. monetyzacja miast wcale nie gorzej brzmiące spieniężenie. Aczkolwiek i tu zdarza się, że takie upiększanie na siłę deformuje pierwotne znaczenie słowa, np. atencja w ujęciu skupienia, zwracania uwagi na coś, choć drzewiej znaczyło to obdarzanie szacunkiem, specjalnymi względami. Niby różnica niewielka, a jednak trudno jest postawić znak równości między zainteresowaniem ilościowym a emocjonalnym, pozytywnie zabarwionym nastawieniem.

Czemu w ogóle poruszam temat, który zapewne większość społeczeństwa ma tam, gdzie promienie słoneczne, nawet przez przypadek nie trafią? Dlatego, że widząc postępującą degradację wartości, zastępowanie rzeczywistych autorytetów kiepskimi surogatami, postuluję byśmy chcieli zachować przynajmniej niewielki przyczółek kultury w postaci języka. Byśmy się go nie wstydzili, chcieli poznać bardziej, odkryć i bawić się nie patrząc na innych. Zapytajcie młode pokolenie, czy wiedzą, kto to jest np. bednarz, ludwisarz czy nawet lutnik. Będziecie zaskoczeni, dla ilu z nich to zupełnie obce nazewnictwo, za to nie jeden „enszantował ajtemy” w Minecrafcie, czy „skilował” wroga w innej grze…

Nie bądźmy gęsiami i papugami. Nie zachowujmy się, jak przysłowiowy już polski niemiec, który po spędzeniu roku za Odrą, na rodzimej ziemi już „slabo po polski” gada. A zamiast szerzyć i powielać cudactwa, starajmy się zdobyć zainteresowanie interlokutora, mówiąc lub pisząc do rzeczy, ciekawie i rzetelnie.

Steve Wozniak – dziecko we mgle

Steve Wozniak wielkim inżynierem jest i nie mam wobec tego najmniejszych wątpliwości. Wkład jaki ten człowiek wniósł w nasze codzienne życie za sprawą swoich technologicznych wizji, które stały się fundamentem dla uwielbionej przeze mnie – i prawdopodobnie również Was – firmy Apple jest nieoceniony. Podważenie tej opinii byłoby wyrazem jawnej ignorancji i najzwyklejszej w świecie niewiedzy. Szacunek za te właśnie osiągnięcia zawsze będzie podstawą mojego poglądu na temat jego osoby.

Niestety jego aktualna postawa spowodowała, że jestem zawiedziony tym co prezentuje swoją osobą. Co było przyczyną? Od wielu lat nie przejawia on większego wkładu w to co dzieje się w świecie technologii ogólnie. Oczywiście nie wymagam, aby tworzył w dalszym ciągu nowe rozwiązania sprzętowe i tym podobne rzeczy. W żadnym wypadku. Posłużę się tutaj przykładem jego konta na Twitterze. Co można na nim znaleźć? W większości informacje o wyjściach z psem, lub checkiny z lotnisk, restauracji i tym podobne. Ja osobiście chętnie poznałbym jego opinie, dowiedział co go interesuje i co pochłania jego uwagę. Przykro mi ale od osoby tego pokroju oczekuję jednak ciekawszych treści. Szanuję oczywiście jego wybór co do prowadzenia swojej działalności w sieciach społecznościowych, jednak osobiście przestałem go obserwować.

Dlaczego w tytule użyłem sformułowania „dziecko we mgle”? Uważam, że niestety Wozniak jest osobą, która potrzebuje silnego i posiadającego wizję mentora. Ręki, która go poprowadzi, wsadzi do wagonu zwanego kreatywnością i popchnie do wykorzystania niewątpliwego potencjału intelektualnego dla rzeczy ważnych. Tymczasem bez takiego osobliwego bodźca staje się on zwykłym szarym człowiekiem, który w toku codziennej kreatywności nie oferuje nic poza standardem. Oczywiście nie odkryłem tutaj Ameryki bo wcześniej pokazała to już jego biografia. Być może wychodzi tutaj jego wrodzona dziecinność o której możemy się dowiedzieć z każdego możliwego źródła mówiącego o współpracy ze Stevem Jobsem. Owszem wypowiada się on w różnych wywiadach i przedstawia opinie dla poczytnych serwisów, jednak nie ma w tym nic innego niż to co mógłby powiedzieć każdy szanujący się fanboy.

Niestety Steve Wozniak jest dla mnie autorytetem tylko w perspektywie historycznej. Szkoda, że nie prezentuje on aktualnie nic ciekawego co pozwalałoby utrzymać go w gronie fachowców mających sporo do powiedzenia o współczesnym postępie. Zarówno w kwestii przyszłości technologii jak i debiutujących produktów. Od dawna nie znalazłem nic odkrywczego w jego słowach. Szkoda, bo bardzo bym chciał. Swoją drogą ciekaw jestem czy w ogóle znalibyśmy jego nazwisko gdyby nie spotkanie z Jobsem. Wydaje mi się, że zaginięcie w gąszczu innych zdolnych inżynierów byłoby wielce prawdopodobne.

Czy iPhone 6 ma się czego uczyć od Samsunga Galaxy 5?

Bardzo lubię blog MójMac Przemka Marczyńskiego. Raz – prowadzi to osoba, posiadająca spory staż w pracy z Maczkami, dwa – wykorzystuje rozwiązania Apple intensywnie, trzy – potrafi wyrazić swoje zdanie, więc artykuły na blogu nie są zdawkowymi newsami, których na tysiącu innych blogów w bród.

Oczywiście nie oznacza to, że we wszystkim się z Przemkiem zgadzam, dlatego pozwolę sobie na małą polemikę na temat poruszony we wpisie pod tytułem: Czego powinien nauczyć się iPhone 6 od Samsunga Galaxy S5.

ad. Odporny na wodę i upadki

Ja również życzyłbym sobie, aby nowy iPhone był mniej podatny na uszkodzenia, zarysowania oraz zalanie cieczą. Być może wreszcie ujrzymy zastosowanie stopów wynalezionych przez LiquidMetal, której patenty Apple kupiło jakiś czas temu? Oraz szafirowe szkło wytworzone w fabryce w Arizonie?

Reasumując: również uważam, że nowy iTelefon będzie w tej materii udoskonalony.

ad. Funkcja dzieci

Jestem przekonany, że iOS rozwinie się tu jeszcze dalej. Przecież od jakiegoś czasu mamy możliwość ustawienia ograniczeń dla użytkujących iUrządzenia, np. wyłączyć opcję zakupów, uruchamiania wybranych aplikacji, itp.

Owszem, nie jest to rozwiązane idealnie, dlatego obstawiam za systemem z obsługą wielu kont użytkowników. Oczywiście to rozwiązanie programowe, ale nowy iPhone będzie musiał również posiadać więcej pamięci RAM oraz masowej, aby wszystko działało sprawnie.

ad. Płać dotykiem

Tu zdecydowanie technologia iBeacon wraz z Touch ID oraz być może Passbookiem, umożliwią bądź uproszczą dokonywanie mobilnych transakcji i płatności. Sam nie wiem jak, ale mając do dyspozycji tyle wszelakich rozwiązań, Apple na pewno umiejętnie je połączy i zabezpieczy.

Co do współpracy z PayPal jest przecież ona już funkcjonuje od dawna, zakupy w iTunes App Store, Mac App Store i Apple Store Online zdaje się również, można dokonywać korzystając z pośrednictwa PP.

ad. Pomysł na żywotność baterii

Zmiana barw wyświetlanego obrazu czy inne sztuczki, na pewno nie będą w ogóle w Apple brane pod uwagę. Za to jestem pełen nadzieji, że uda się im wdrożyć, z sukcesem rzecz jasna, patent wielowarstwowego ekranu, w którym jedną z warstw bedzie ogniwo słoneczne. A może i po części polski wynalazek: grafen, trafi do nowych iDevices, przysługując się do wydłużenia czasu pracy na baterii?

ad. Parametry życia pod kontrolą

O ile dobrze pamiętam, to zdaje się że już dawno temu Apple oferowało jako dodatkowe peryferia do iPodów, przystawki Nike (wraz z dedykowanym software) rejestrujące naszą aktywność ruchową. Oraz ciśnieniomierze i podobne gadżety. Było to na długo przed Samsungiem… :) Oczywiście sensory te nie były wbudowane, ale już teraz iPhone 5S oraz nowe iPady mają nawet dedykowany układ rejestrujący i przetwarzający dane związane z ruchem. Pomiar tętna, temperatury a nawet bardziej zaawansowany monitoring naszego stanu zdrowia i funkcji życiowych to zdecydowanie bliska przyszłość. Oby nie ograniczało się to wyłącznie do grywalizacji a np. potrafiło zadziałać jak system wczesnego ostrzegania…

ad. Retina 2

Ludzkie oko, a dokładniej rzecz biorąc siatkówka jest w stanie rozróżnić punkty na ekranie gdy ich gęstość jest niższa niż określona ilość, odpowiednia dla odległości z której patrzymy na obraz. Dlatego w przypadku iPhone, na którego ekran spoglądamy z odległości mniej więcej dwukrotnie mniejszej, niż na monitor komputera gęstość ta wynosi 326 ppi, a w przypadku MacBooka 15″ – „zaledwie” 220 ppi.

Nie wiedzę więc sensu zwiększania upakowania pikseli na ekranie telefonu, bo jeśli zwiększymy jego przekątną i rozdzielczość to gęstość ta zostanie zachowana. Gdy przy tej samej przekątnej wzrośnie rozdzielczość (i zarazem gęstość) to nie spowoduje to poprawy czytelności i wyrazistości wyświetlanych treści. Efektem ubocznym będzie natomiast dodatkowe zapotrzebowanie na moc obliczeniową oraz pamięć. Nie wyobrażam sobie – przynajmniej w przypadku telefonu – ekranu 4K UHD, o którym pisze Przemek. Za to w nowych iMacach jak najbardziej.

ad. Magiczne „rewolucyjne” urządzenie

Szczerze mówiąc, w tej kwestii nie czuję się wystarczająco kreatywny by ferować wyroki, analizować i spekulować co się przyjmie, z czym wyskoczą tęgie głowy z Cupertino. Jestem natomiast przekonany, że będzie to produkt ze solidnym uzasadnieniem i przeznaczeniem, a nie gadżet zaprezentowany tylko dlatego, że konkurencja w tym segmencie coś już ma.

Na zakończenie odrobina czepialstwa. Przemek pisze: „Apple ma spore pole do kopiowania Samsunga„. Serio? Naprawdę wierzycie, że Apple patrzy na innych i dopiero gdy znajdzie coś wartego uwagi, to implementuje to w swoich produktach? Jak dotąd to Apple, jako jedna z nielicznych firm ma wystarczająco duże cojones, by narzucić, spopularyzować lub uśmiercić rozwiązania. I jestem święcie przekonany, że w swoich tajnych laboratoriach R&D mają rzeczy, o których się Wam nie śniło.

Spytacie: dlaczego więc nie wypuszczają tego wszystkiego częściej? Wiecie dlaczego Newton nie odniósł sukcesu? Dlatego, że wyprzedzał swoje czasy (pisząc dyplomatycznie). Dlatego, że ludzie nie byli na niego przygotowani. Dlatego że nie miał konkurencji, z którą mógł powalczyć i wykazać swoją wyższość.

Niech Samsung i inni trochę się pomęczą i pouczą na własnych błędach. Apple już nie musi walczyć tak samo intensywnie jak wcześniej, nie musi ryzykować, nie musi wreszcie pokazywać „na tacy” gotowego, sprawdzonego rozwiązania konkurencji.

Tak przy okazji: Apple wypuszcza iPhone dośc regularnie, mniej więcej raz w roku, kolejna odsłona to zapewne wczesna jesień b.r. Samsung Galaxy 5 został zaprezentowany całkiem niedawno. Skoro więc: „Samsung zrealizował kilka fajnych pomysłów na które Apple nie wpadło„, równie dobrze możemy zestawić iPhone 5S wraz z poprzednim modelem Galaxy i skonstatować, że: „Apple zrealizował kilka fajnych pomysłów na które Samsung nie wpadł„, prawda?

Sądzę, że Apple nie tylko wpadło na większość z tych pomysłów, jak również skrupulatnie oceniło szanse ich powodzenia.

Zaczekajmy, okaże się kto kopiuje, a kto wyciąga wnioski.

Kradzież informacji przy użyciu Apple TV

Nie znajdziecie tutaj przewodnika jak włamać się do Apple TV, no bo i po co skoro to urządzenie tak naprawdę przechowuje minimalną ilość interesujących informacji. Znajdziecie za to przykład tego, jak bardzo podatni jesteśmy na serwowanie swoich własnych danych w świat bez większego przemyślenia i w gruncie rzeczy z własnej głupoty.

Wystarczy do tego jedynie odrobina socjotechniki. Przynęta która jest nadzwyczaj prosta a działa niesamowicie skutecznie. Oczywiście metoda ta nie ma większego zastosowania w naszym kraju, gdzie komputery marki Apple nie należą do najpopularniejszych, jednak w Stanach Zjednoczonych jej potencjał jest olbrzymi. Co mam na myśli? Oto recepta.

W dowolnym dużym hotelu podłączacie się do publicznej sieci i na swoim komputerze odpalacie pod OS X serwer AirPlay, pozostaje jeszcze zmienić jego nazwę na swojsko brzmiące Apple TV i czekać na potencjalne ofiary. Cała zabawa polega na tym, że pozostali goście hotelowi przekonani o tym, że w ich pokoju jest zainstalowane Apple TV – o czym daje im znać znaczek usługi na każdym urządzeniu które potrafi je wykorzystać – najprawdopodobniej spróbują się z nim połączyć. Z reguły zanim zorientują się, że najwyraźniej coś jest nie tak zdążą podzielić się swoim ekranem na Waszym wyświetlaczu. Jeżeli będziecie mieli szczęście to nawet nie pofatygują się aby wyłączyć klonowanie obrazu, a może posłuchacie sobie wspólnie z ofiarą muzyki, którą preferuje. Co pozostaje uczynić? Cyklicznie strzelać zrzuty ekranu i cieszyć się tym co udało nam się złapać, a ma znamiona informacji poufnej.

Poniżej znajdziecie film z konferencji Defcone, w której autor metody opowiada o Tym jak przez przypadek ją odkrył.

Trudno nie zgodzić się z podsumowaniem. Raspberry Pi z zainstalowanym serwerem AirPlay, które strzela cykliczne screenshoty, byłoby po dłuższym czasie w hotelowej sieci prawdziwą kopalnią informacji. Mam nadzieję, że nie należycie do grupy osób, które mogłyby się złapać na tą metodę. W tych czasach naprawdę warto zastanowić się, zanim połączymy nasz sprzęt z jakimkolwiek urządzeniem lub siecią. Zawsze.

WiFi 802.11ac – świetlana przyszłość sieci bezprzewodowych?

Zaryzykuję stwierdzenie, że WiFi gości w zdecydowanej większości gospodarstw domowych, które posiadają dostęp do Internetu, oraz komputer umożliwiający skorzystanie z tego dobrodziejstwa. Praktycznie każdy smartfon, tablet czy laptop, wyposażone są w interfejs bezprzewodowy, a zakup routera z wbudowaną obsługą sieci bezprzewodowej, lub tylko punktu dostępowego nie stanowią wydatku rujnującego budżet.

Zastosowanie WiFi pozwala na większą mobilność oraz wyeliminowanie kabli, przez które jesteśmy uwiązani niczym pies na łańcuchu. Oczywiście są również i cienie zastosowania tej technologii, jak choćby wprowadzenie do naszego otoczenia kolejnych fal radiowych, czy większe ryzyko „podsłuchania” naszej aktywności. Wpływ fal elektromagnetycznych oraz kwestia bezpieczeństwa, to jednak tematy na zupełnie inny artykuł.

Znaczenie sieci bezprzewodowej doceniło wiele lat temu Apple, wprowadzając karty AirPort do swoich iBooków (polecam obejrzeć Keynote z Macworld w 1999 roku), kolejny raz przed konkurencją.

Bez wgryzania się w szczegóły techniczne ustalmy tylko, że konsumenckie sieci bezprzewodowe pracują w dwóch pasmach częstotliwości: 2,4 GHz oraz 5 GHz. Najpopularniejsze dziś (głównie z uwagi na cenę) są oczywiście rozwiązania w paśmie 2,4 GHz. Podobnie jak sieci przewodowe, WiFi oferuje różne maksymalne prędkości transmisji danych. Szczegółowo opisują to dokumenty publikowane przez organizację IEEE, która tworzy, określa i zatwierdza różne standardy sieciowe.

Oczywiście WiFi, to nie tylko bezprzewodowy dostęp do Internetu w domu (nie mam na myśli sieci operatorów GSM), ale przede wszystkim komunikacja w sieci lokalnej, między komputerami, drukarkami, dyskami NAS, itp. Logicznym jest więc to, że im szybsza sieć, tym prędzej skopiujemy dane, wydrukujemy czy wykonamy inną operację między takimi urządzeniami.

Popularność zdobywa reklamowany ostatnio standard 802.11ac, pracujący w paśmie 5 GHz. Oznacza to, że użytkownicy starszych urządzeń, pracujących w paśmie 2,4 Ghz, w standardach 802.11b, 802.11g i 802.11n będą musieli je unowocześnić, jeśli chcą przesyłać dane szybciej. Jakie prędkości oferuje nowy standard? Otóż odpowiedź jest złożona, ponieważ standard ten wprowadzany na rynek jest wieloetapowo. Pierwsze urządzenia, jak np. nowe Apple AirPort Extreme czy Apple Time Capsule wspierają transfery do 1,3 Gbps! Jest to więc ponad 3x więcej niż dotychczas. Reasumując: przepustowość sieci bezprzewodowej nie tylko dogoniła ale i przegoniła starndardowo instalowane w komputerach łącza przewodowe Gigabit Ethernet. A to jeszcze nie wszystko, ponieważ założenia standardu przewidują transfery aż do ponad 6 Gbps! Przyszłość sieci radiowych zapowiada się więc świetliście.

Interesujące zestawienie cech wprowadzanego standardu sieci bezprzewodowych prezentuje infografika przygotowana przez jednego z producentów urządzeń, firmy Xirrus.

Infographic_ABCs_11ac

Na pewno adaptacja standardu 802.11ac w najszybszej odsłonie zajmie trochę czasu, z uwagi na okres opracowania, testowania i produkcji, i – co nie jest przecież bez znaczenia – cenę. Każdy liczy koszty, a nie każdy potrzebuje tak wydajnej sieci. Ja osobiście bardzo się cieszę na te nadchodzące zmiany, choć martwi mnie fakt, że przyspieszanie łącz rozpieszcza i treści przesyłane drogą radiową i kablową, są coraz bardziej „napompowane”. Kwestia braku optymalizacji to wg mnie plaga XXI wieku. Marnujemy zasoby, bo tak jest szybciej, prościej i taniej…

Ciekawi mnie również, jaka będzie odpowiedź na WiFi o przepustowości ponad 6 Gbps, w kwestii sieci przewodowych? Czy światłowody umożliwiające wielogigabitowe transfery wyprą poczciwą skrętkę? A może nowy standard pozwoli na wiekowym medium zaoferować przynajmniej 10-krotne przyspieszenie? Jest to o tyle istotne, że przecież już mamy w komputerach interfejsy szeregowe gwarantujące szybkości liczone w Gigabitach, jak np. Thunderbolt.

Jakie rozwiązania utylizuje standard 802.11ac? Poniżej krótka lista i pobieżna charakterystyka wybranych:

  • poszerzony kanał transmisyjny 80 MHz standardowo (w 802.11n jest to maksymalnie 40 Mhz), do 160 MHz jako opcja,
  • dwukrotnie większa ilość strumieni MIMO (8 vs 4 w 802.11n),
  • Multi-User MIMO – możliwość jednoczesnego, równoległego odbioru i wysyłania danych przez bezprzewodowe urządzenie sieciowe (STA),
  • modulacja 256-QAM (kontra 64-QAM w 802.11n),
  • beamforming, czyli technologia umożliwiająca kierunkową transmisję i odbiór sygnału.

Podsumowując: jeśli planujecie rozbudowę Waszej sieci bezprzewodowej, lub zamierzacie w ogóle taką wdrożyć pod swoim lub klienta dachem, rozważcie inwestycję w takie rozwiązania, które na pewno się dość szybko zamortyzują. Poza wspomnianymi wyżej rozwiązaniami Apple, możecie przyjrzeć się rozwiązaniom konkurencji, jak np. opisany tu niedawno przez Kubę router D-Link. Albo przeszukać ciągle aktualizowaną listę certyfikowanych urządzeń sieciowych.

Apple: symbole klawiszy – historia prawdziwa

Podstawowym sposobem naszej komunikacji, w wersji obrazkowej są symbole. Jakby nie patrzeć litery alfabetu, cyfry, operatory (jak „=”, „+”, „-” i podobne), znaki interpunkcyjne („.”, „;”, „?”, „!”, itp.) i pozostałe znaki specjalne (np. „@”), to nic innego jak symbole graficzne, wzbogacające nasze porozumiewanie się.

Twory złożone, jak słowa czy zdania, bazujące na wyżej wymienionych znakach mają pewne ograniczenia – są łatwe do zrozumienia dla osób posługujących się danym językiem.  Wiele wyrazów ma różne znaczenie w zależności od użytego kontekstu. Mogą też występować w podobnym zapisie w innych językach, co gwarantuje mniej lub bardziej zabawne nieporozumienia.

Bardziej uniwersalną formą przekazywania informacji są piktogramy. Znaki drogowe, symbole elektryczne, czy choćby emotikony, są praktycznie identyczne na całym świecie i czytelne nawet dla laików, prawda?

Klawiatura komputera musi pomieścić wiele różnych znaków i symboli pomocnicznych. Dlatego, każdy z klawiszy (alfanumerycznych, specjalnych, sterujących kursorem, funkcyjnych i numerycznych) posiada odpowiedni symbol (czasem więcej niż jeden). Gdy patrzycie na klawiatury swoich komputerów, zapewne większość z klawiszy używacie bezwiednie, intuicyjnie, bez specjalnego zastanawiania się nad tą graficzną reprezentacją ukrytej pod klawiszem funkcji. Ale są też i klawisze, które omijacie szerokim łukiem, pozostawiając znajdujące się na nich symbole w spokoju, owiane tajemnicą ;)

Apple nie jest w tym temacie przesadnie skryte, listę większości piktogramów znajdujących zarówno na klawiszach, jak i symbole wyświetlane w menu Findera i innych aplikacji zobaczycie tutaj. Jeszcze bardziej kompletny zestaw (wraz z kodami Unicode) przygotował Joe Weaks na swoim blogu. Oczywiście nie na każdej klawiaturze Maca występują wszystkie symbole i wyglądają tak samo.

No dobra, mamy już więc jasność z jakimi symbolami możemy mieć do czynienia, ale czy zastanawialiście się nad pochodzeniem coponiektórych? Dlaczego akurat takie są, jaka jest ich historia?

Przyjrzyjmy się dwóm najbardziej charakterystycznym symbolom, które każdy Mac ma :)

Klawisz Command (zwany również klawiszem Apple, Jabłko) posiada zarówno skrót „cmd”, jak i dziwny symbol zwany przez różnych użytkowników: precelśmigło, kalafior, koniczynka, supeł, pętelka. W innych językach określeń jest jeszcze więcej! (Na niektórych klawiaturach znajdziecie cały wyraz „command” lub symbol nadgryzionego jabłuszka – w postaci konturu/obrysu (tzw. „open Apple key”), najczęściej zamiast trzyliterowego skrótu). Znaczenie klawisza jest nam wszystkim dobrze znane, więc nie ma sensu tego tu poruszać. Ciekawa jest za to kwestia, że gdy spojrzycie w menu, to ujrzycie tam wyłącznie tajemniczy symbol:

Symbol ten występuje pod wieloma różnymi nazwami i znaczeniami, m.in.: krzyż św. Jana, węzeł Bowena, a nawet supeł prawdziwych kochanków :) Dlaczego znalazł on swoje miejsce na makowej klawiaturze i w menu systemu Mac OS a obecnie OS X? Historia sięga 1983 roku. Otóż grupa programistów, w której znajdował się nieoceniony Andy Hertzfeld, doszła do wniosku, że użytkownik powiniem mieć możliwość wyboru pewnych komend menu prosto z poziomu klawiatury. Dodali więc kolejny klawisz na klawiaturze i nazwali go klawiszem Apple. Natomiast po prawej stronie każdej komendy w menu, która miała być dostępna pod skrótem klawiszowym, umieścili miniaturowe logo Apple. To ostanie nie spodobało się Stefanowi, który – słusznie zresztą – stwierdził, że na ekranie znajduje się zbyt wiele jabłuszek, trywalizując znaczenie tak istotnego dla firmy logo. Ekipa miała więc kilka dni na zaproponowanie symbolu alternatywnego, i tu wykazała się równie zasłużona co Andy, Susan Kare – prezentując symbol używany w Szwecji do oznaczenia interesujących miejsc i atrakcji na… kempingu, takie dawne oznakowanie POI.

Zauważyliście, że linia tworząca symbol nie ma początku ani końca? Jest, podobnie jak znak nieskończoności, nieskończoną pętlą. A czy pamiętacie pod jakim adresem mieści się głowna siedziba Apple?

Klawisz Option (znany nam bardziej jako klawisz Opcja, w pecetach zwany wyłącznie klawiszem Alt) posiada zwykle pełne oznaczenie „Option” lub skrót „alt” (czasem również „opt”) oraz specjalny symbol określany żartobliwie półwanną. Co ciekawe w latach 1980-1984, klawisz ten posiadał również symbol wypełnionego jabłuszka (tzw. „closed Apple key”) – w przeciwieństwie do konturu użytego na klawiszu Command.

Cóż w rzeczywistości może ten symbol oznaczać? Nie udało mi się znaleźć jednego, niepodważalnego i wiarygodnego wyjaśnienia, ale najbardziej prawdopodobne są dwa wytłumaczenia, co symbolizuje piktogram:

  • mikroprzełącznik pozwalający na przepływ prądu w obwodzie jedną lub drugą drogą,
  • zwrotnicę torową umożliwiającą zmianę trasy pojazdu szynowego.

W sumie oba wytłumaczenia są trafne – zastosowanie użytych w nich rozwiązań daje możliwość, opcję, alternatywę czyli to  czemu służy klawisz Opcji w naszych Maczkach…

We wpisie wykorzystałem zdjęcia z witryn Apple, Wikipedii oraz bloga Lori Emerson.

Pro-tip dla nocnych Marków – Atari Breakout

Pora na pory w śmietanie? Nie! Pora na drobny easter egg, jeden z wielu, którymi raczy nas Wujek Google. Nie wiem jak Wy, ale dla mnie „ścianka”, czyli Breakout, chyba jeszcze bardziej znany jako Arkanoid, to wspomnienie młodości, gra z którą spędziłem w różnych inkarnacjach nie jeden wieczór, czy to na Atari 65XE (kumpla, sam nie miałem niestety…), na PC (PopCorn) czy na Amidze (rewelacyjny MegaBall!). Okazuje się, że możemy pozbijać cegiełki w przeglądarce, korzystając z pomyslowości i poczucia humoru chłopaków pracujących w Mountain View.

Wystarczy uruchomić przeglądarkę, wczytać stronę wyszukiwarki Google, wpisać hasło: „atari breakout„, przełączyć na grafikę i jedziemy!

breakout

Miłego zbijania :)