Artykuły

Jak (prawie) wyleczyłem się z Apple Watch

Apple Watch

W zeszłym tygodniu wybrałem się do Berlina. Stwierdziłem, że czas przekonać się na własne oczy jak w rzeczywistości wygląda Apple Watch. Postanowiłem również, że jeżeli przypadnie mi do gustu to spróbuję kupić go w salonie Corner, który jako jeden z niewielu na świecie sprzedaje „od ręki” zegarki z Cuppertino. Co z tego wynikło? Pozwólcie, że Wam opowiem.

Część z Was na pewno wie, że nie byłem nastawiony zbyt optymistycznie do nowego urządzenia jakie Johny Ive zaprezentował światu. Kolejny sprzęt, który ma służyć jako wyświetlacz dla iPhone’a i źródło powiadomień na pewno nie jest mi potrzebny. To co mnie przekonywało to funkcje fittnesowe. Staram się ostatnio znacznie więcej ruszać, dbać o swoje zdrowie i przyznaję, że rozglądam się za opaską, którą będzie śledziła moje postępy, zwłaszcza w czasie kiedy nie będę miał przy sobie telefonu.

Rozumując w ten sposób, postanowiłem dać szansę Apple Watch i kwotę przeznaczoną na opaskę dołożyć do zakupu zegarka. Nie będę ukrywał, że jako absolutny fan produktów Apple jechałem do Berlina z uśmiechem na twarzy. Perspektywa zakupu sprzętu z zupełnie nowej kategorii produktów firmy przemawiała do mnie jak nic innego. Z tym większym zaskoczeniem wspominam, jak wielkie było moje zdziwienie kiedy wszedłem do Berlińskiego Apple Store.

„Boże, jaki on mały.” To była pierwsza myśl jaka pojawiła się w mojej głowie. Porównując go do „busoli” Fossila, którą miałem w tej chwili na ręku wersja 42 mm sprawiała wrażenie maleństwa. Ku mojemu zaskoczeniu na pierwszy rzut oka nie różniła się zbytnio od mniejszej wersji 38 mm. Poczułem solidny zawód. Od dawna gustuję w dużych zegarkach i obserwując zdjęcia promocyjne, czy to z przymiarek Apple Watch, byłem przekonany, że to urządzenie jest zdecydowanie większe. Może nie olbrzymie, ale na tyle duże, że będzie się sensownie prezentować na moim nadgarstku.

W trakcie przymiarki moje zdegustowanie zdecydowanie wzrosło. Apple Watch w żaden sposób do mnie nie przemawiał. Zerkając na mój ukochany zegarek, który leżał na blacie stołu pokazowego, czułem że nie potrafię się zidentyfikować z produktem Apple tak jak z wysłużonym już Fossilem. Wiem doskonale, że dla wielu osób rozmiar 42 mm będzie idealny. Ja jednak, gustując w dużych kopertach i szerokich skórzanych paskach nie potrafię się w tej chwili przemóc. Przyzwyczajenie i poczucie estetyki dało mi konkretny wycisk usuwając z mojej głowy myśl o zakupie.

Niestety, jestem z tego powodu w kropce. Aktualnie na rynku nie ma smart zegarka, który przekonywał by mnie na tyle, abym wydał na niego pieniądze. Apple Watch należy do ekosystemu Apple i nie spodziewam się aby firma dopuściła do sytuacji, kiedy to jakiś inny produkt będzie integrował się z iOS, chociażby na zbliżonym poziomie. Mój zapał zdecydowanie przygasł, jednak wciąż w głowie kłębią się myśli, które przekonują mnie do zakupu.

Ciekaw jestem, czy strona praktyczna jest w stanie zmienić moje przyzwyczajenia wizualne. Kompromis w stosunku do tego, jak przez ostatnie lata oceniałem wizualnie atrakcyjność poszczególnych zegarków musiałby być olbrzymi. Wciąż jednak kłębią mi się w głowie potencjalne rozwiązania codziennych zadań, które mógłbym przyśpieszyć i zoptymalizować mając na ręku Apple Watch. Ostatecznie nie zawsze chcę sięgać po telefon planując wykonanie jakiejś akcji.

Jak zakończy się dla mnie kwestia zakupu Apple Watch? Nie wiem. Mógłbym Wam powiedzieć, że nie kupię go na pewno. I mimo, że tak wiele przemawia za tym, aby go sobie odmówić, wciąż waham się nie mogąc podjąć ostatecznej decyzji. Wiem jedno, mój zapał zdecydowanie osłabł i nie czuję żadnej większej wewnętrznej presji. Widzę dla niego zastosowania, ale potrafię bez niego żyć. Dodatkowo, patrzę w tej chwili na mojego wysłużonego Fossila i wiem, że nie chcę aby trafił on do szuflady. Identyfikuję się z nim, czego na tą chwilę nie spodziewam się po Apple Watch.

Kim jest John Appleseed?

contacts-icon

Zastanawialiście się dlaczego w tak wielu prezentacjach Apple jako przykładowe dane osobowe pojawia się postać Johna Appleseed? Przecież mógłby to być klasyczny John Smith będący amerykańskim odpowiednikiem naszego Jana Nowaka. Mnie to zaintrygowało i udało mi się znaleźć odpowiedź na to pytanie.

John Appleseed to postać historyczna. Żył on w latach 1774–1845. Odpowiada za rozpropagowanie drzew jabłoni na terenie Pensylwanii, Ohio, Indiany czy Illinois. Prawda, że to idealna postać z perspektywy firmy, której produkty są oznaczone logo nadgryzionegeo jabłka? Odpowiedniego wydźwięku nadaje też fakt, że jest to postać legendarna dla amerykańskiej kultury. Istnieje nawet poświęcone mu muzeum w miejscowości Urbana w stanie Ohio.

Wydawało by się, że wszystko jest jasne. Nie do końca. Mianowicie John Appleseed widniejący w tak wielu prezentacjach i elementach systemu Apple to nikt inny jak Mike Markkula. Okazuje się, że był to jego pseudonim, którego użył podpisując się pod kilkoma programami wydanymi dla komputera Apple II. Nie muszę chyba nikomu przypominać, jak ważną dla historii firmy postacią był Mike. Oczywiście inspiracją była wspomniana postać historyczna, której swoistym współczesnym odwzorowaniem był Markulla pracując na sukces Apple.

Uwielbiam tego typu smaczki, które Apple ukrywa w swoich produktach. Dla mnie to forma swoistego hołdu dla człowieka, który uwierzył w wizję Steva’a Jobsa. Nie oczywista, a jednak symboliczna. Wystarczy spojrzeć na ślady Steve’a Jobsa w OS X i iOS, żeby przekonać się jak pielęgnowana jest historia tej firmy w postaci małych detali tworzących swoiste technologiczne pomniki dla najważniejszych dla rozwoju firmy osób.

Ślady Steve’a Jobsa w OS X i iOS

steve_glasses

Piętno jakie Steve odcisnął na Apple, jest nie do przecenienia. Nie wiem czy wiecie, ale w systemie OS X można znaleźć pewne nawiązanie do jego postaci. Ja sam nie zwróciłem na to nigdy większej uwagi.

Wystarczy, że uruchomicie Safari [footnote]niezależnie od systemu[/footnote] i spojrzycie na ikonę Listy Czetelni. Ikona ta odwzorowuje okulary Steve’a z czasów jego największej rozpoznawalności. Dokładnie te, które ma on założone na słynnym zdjęciu, które zdobi okładkę biografii autorstwa Waltera Isaacsona. Doskonały pomysł osób odpowiedzialnych za interfejs aplikacji. Nie natarczywy a jednak symboliczny gest.

Drugim miejscem na jakie warto zwrócić uwagę jest avatar z płytą winylową, który można wybrać dla użytkownika w systemie OS X. Na pierwszy rzut oka nie widać w nim nic szczególnego. Jednak po przybliżeniu na etykiecie można dostrzec cztery słowa, które Steve uwielbiał używać w trakcie prowadzonych przez niego keynote’ów: Magic, Revolution, Boom!, Unbelievable. Całość opatrzona jest napisem Made in California oraz logo Apple. Cudowny detal. Uwielbiam tą firmę za takie smaczki, których 99% użytkowników nawet nie zauważy.

vinyl_avatar

Ciekaw jestem, czy może znacie jakieś inne ślady Steve’a w iOS oraz OS X. Wiem, że w poprzednich wersjach w systemie ukryty był plik txt, który zawierał słynne przemówienia Jobsa, jednak nie znalazłem ich w Yosemite. Koniecznie dajcie znać w komentarzach.

Oglądasz teledyski do końca? Jesteś wyjątkowy.

youtube_hand

Kilka dni temu słuchałem wywiadu z moim największym muzycznym idolem Stevenem Wilsonem. W skrócie musicie wiedzieć, że facet przykłada wielką uwagę do tego jak wydaje swoją muzykę, oraz pielegnuje idee albumu jako całości. Jakość muzyczna jego płyt to najwyższy światowy poziom w gatunku rocka progresywnego. To co zaskoczyło mnie najbardziej to jego obserwacje dotyczące osób goszczących na kanałach YouTube zawierających jego muzykę.

Okazuje się, że ponad 90% użytkoników przerywa oglądanie przed końcem klipu. Tak jak pisałem, zaskoczyła mnie ta informacja. Bardziej skala niż sam fakt. Nie dziwi mnie kompletnie, że rzeczywiście statystyki wyglądają w ten sposób. Popularność usług streamingowych, sklep z muzyką iTunes i ogólnie cyfrowa dystrubucja muzyki powoduje, że coraz mniej osób stara się podejmować przesłuchania albumów w całości. Najczęściej ich uwaga kończy się na singlu, lub przeboju który zdobył popularność w sieci. Szybkość z jaką możemy aktualnie sięgać po muzykę powoduje, że coraz rzadziej jesteśmy w stanie dokonać „konsumpcji” treści w całości.

Każdy z nas jest zasypywany sugestami tego, co powinniśmy zobaczyć lub posłuchać w następnej kolejności. Poza tym, świadomość czekających na nas nieprzebranych ilości klipów i utworów powoduje, że stajemy się niecierpliwi wprost nie mogąc się doczekać tego, co możemy zobaczyć i usłyszeć za chwilę. Sam zacząłem się na tym łapać i spowodowało to moją rezygnację z abonamentu Spotify, o czym pisałem jakiś czas temu na applesauce.

Z perspektywy twórców przeglądanie takich statystyk musi być przykrym doświadczeniem. Patrząc na to, z jakim zangażowaniem wielu artystów realizuje swoje wizje zobrazowania muzyki klipem wideo, ciężko nie darzyć ich współczuciem. Wykonawcy podbijający listy przebojów zapewne niewiele sobie z takiego stanu rzeczy robią. Jednak dla przykładu Steven Wilson którego grupa odbiorców jest ograniczona ma prawo zastanowić się nad tym czy warto przy kolejnej premierze zrealizować ciekawe tło wizualne dla swojej muzyki.

Szczerze nie rozumiem jaki sens ma oglądanie klipu, jeżeli przeskakuję do następnego w jego połowie. Rozumiem, jeżeli coś jest kompletnym niewypałem i rzeczywiście trudno wytrzymać do końca. Statystki pokazują jednak, że sytuacja tyczy sie większości klipów publikowanych w YouTube. Osobiście, staram się oglądać teledyski w całości. Ostatecznie, ktoś wyreżyserował je tak, aby miały swój sens. Początek i zakończenie a pomiędzy tym fabułę. Niestety ciężko mi uwierzyć, że w przyszłości cokolwiek się zmieni. Konsumpcja treści przyśpiesza i to o czym piszę jest jednym z wyników tego zmieniającego się stanu rzeczy. Gdzieś usłyszałem, że ostatnio w Amerykańskiej telewizji serial został wyemitowany w przyśpieszonym tempie, żeby zmieścić więcej reklam. Być może to pomówienie, jednak całkiem realne. Przerażające prawda?

Ciekaw jestem jak to wygląda u Was, czy też przeskakujecie pomiędzy filmami na YouTube i rzadko zdarza się Wam się obejrzeć cokolwiek do końca? A może należycie do tej niewielkiej grupy 10% użytkowników? Koniecznie dajcie znać w komentarzach.

Co wybrać, AdBlock czy Adblock Plus?

ab_vs_abp

Kto z Was lubi wszechobecne reklamy? Tak myślałem, nikt. Ja również staram się je skutecznie eliminować z oglądanych przeze mnie stron. Tak, wiem, tutaj na applesauce również jest jeden baner reklamowy. Można się go oczywiście pozbyć w łatwy sposób korzystając z AdBlock lub AdBlock Plus. Te osoby, którym na tym nie zależy, nie będą się czuły źle z jego obecnością. Jednak tutaj pojawia się podstawowe pytanie, na które chciałbym Wam dzisiaj odpowiedzieć. Co wybrać, AdBlock czy AdBlock Plus? Wiem, że sporo osób wersję z plusem traktuje jako bardziej rozszerzoną tego pierwszego. Nic bardziej mylnego. Są to dwa zupełnie odmienne produkty. Co je różni i jaki ma to wpływ na wybór, o tym poniżej.

AdBlock powstał jako projekt otwarty. Oznacza to, że wszyscy mieli dostęp do jego kodu źródłowego hostowanego w Google Code. Dodatkowo, wszelkie zmiany jakie twórcy wprowadzali do aplikacji były szczegółowo wyjaśnione w changelogu. Niestety sytuacja zmieniła się w sierpniu 2013 roku, kiedy to kod źródłowy przestał być udostępniany w dotychczasowej formie, a dokonywane zmiany miały bardzo lakoniczne opisy w changelogu. Ostatecznie na początku roku 2014, AdBlock stał się całkowicie zamkniętym projektem. W przypadku aplikacji, która ma za zadanie blokować reklamy i jednocześnie posiada szeroki wgląd do treści, które otwieramy w przeglądarce, jest to niepokojąca praktyka. Aktualnie aplikacja w trakcie swojego działania przesyła do swoich serwerów takie informacje jak: unikalne ID użytkownika, wersję systemu operacyjnego czy uruchomioną możliwość wyświetlania reklam Google Search. Zbieranie tych danych w połączeniu z unikalnym ID daje całkiem solidną bazę wiedzy o nawykach użytkownika. To czyni te dane wartościowymi. Wiadome jest, że twórcy współpracują z portalem diconnect.me i przekazują mu większość zebranych informacji. Co stoi na przeszkodzie aby sprzedawać je innym zainteresowanym? Brak odpowiedniej Polityki Bezpieczeństwa danych na stronie dewelopera, też nie nastraja optymistycznie.

Jeżeli chodzi o AdBlock Plus, to mamy tu do czynienia z otwartym projektem. Kod źródłowy jest nieustannie dostępny w repozytoriach GitHub i nie ma problemu z zajrzeniem w jego treść. Dodatkowo wszelkie zmiany są sensownie dokumentowane. Oczywiście, nie można mieć pewności co do pełnego zachowania prywatności użytkownika, jednak transparentność tej aplikacja pozwala na powierzenie jej znacznie większego kredytu zaufania. Swego czasu, pojawiły się wobec AdBlock Plus zarzuty mówiące o przepuszczaniu wybranych reklam. Owszem, twórcy stworzyli w aplikacji listę reklam „nie natrętnych”. Każdy może się do tego programu zgłosić, jeżeli oferuje reklamy nie psujące odbioru witryn. Oczywiście tą listę wyjątków można bez problemu wyłączyć w opcjach aplikacji. W tym momencie blokowane będą wszystkie znane reklamy. Ta otwartość na użytkownika i brak zmian za zamkniętymi drzwiami w kodzie aplikacji powoduje, że znacznie łatwiej zaufać właśnie tej aplikacji.

Myślę, że jeżeli przeczytaliście powyższe akapity to nie muszę mówić co powinniście wybrać? Ja przez długi czas korzystałem z AdBlock, jednak docierały do mnie pewne sygnały, że rozwój tej aplikacji nie idzie w dobrym dla użytkownika kierunku. Od jakiegoś czasu, w moim Safari rezyduje AdBlock Plus i nie odczuwam różnicy w działaniu. Ważniejsze, że mam świadomość że moja prywatność została choć odrobinę podniesiona.

Ciekaw jestem, jakiej wtyczki blokującej reklamy Wy używacie. A może nakłoniłem Was tym tekstem do zmiany? Koniecznie dajcie znać w komentarzach.




Spring Forward – wrażenia po Keynote Apple

MacBook_12

Kurz powoli opada po ostatnim Keynote Apple i czas na zebranie moich wrażeń i opinii na temat tego co zobaczyłem. Pierwszy pozytyw to stream konferencji. Chyba pierwszy raz obyło się bez problemów z przerywaniem transmisji lub mandaryńskim tłumaczem w pierwszym planie. Apple ewidentnie wzięło sobie za punk honoru poprawienie tego elementy i przyznaję, że tym razem w pełni się to udało.

Tak jak przewidywałem inżynierowie z Cupertino wykonali spory skok technologiczny. Dzięki temu Tim Cook z ekipą mieli całkiem sporo do pokazania w trakcie prezentacji. Podejrzewam, że sporo osób było koknkretnie zaskoczonych, kiedy to pierwszą gwiazdą wieczoru okazał się nowy MacBook. Zanim to nastąpiło pojawiły się jednak pewne równie ważne informacje.

Apple TV

Długo czekałem na jakiekolwiek informację dotyczącą przyszłości tego nieco zapomnianego, a jednak niezwykle użytecznego urządzenia. Co prawda nie została zaprezentowana nowa odsłona sprzętowa, jednak uzbrojenie Apple TV w kanał od HBO jest solidnym wzmocnieniem.

Niestety HBO Now, bo tak będzie się nazywać nowa usługa, na początku będzie dostępna jedynie na rynku amerykańskim. Myślę jednak, że realnie na jesień ta nowość może zawitać na naszych ekranach. Cena na poziomie 14,99 dolarów nie przyprawia o zawał serca i mając w perspektywie możliwość korzystania z całego zasobu filmowego jaki posiada HBO wydaje się całkiem konretną alternatywą. Osobiście nie oglądam telewizji i nie posiadam nawet podłączonej anteny do mojego odbiornika. Mimo to zdecydowanie będę rozważał możliwość wykupienia HBO Now, kiedy pojawi się w naszym kraju.

Apple-TV_HBO-GOT-PRINT

Miłą nowością jest również spadek ceny Apple TV. Cena 349 złotych na pewno zbliży wiele osób do zakupu. W mojej ocenie, jest to obowiązkowe wyposażenie dla każdej z osób posiadających urządzenia mobilne Apple. Wykorzystanie AirPlay to komfort, który trudno przecenić. Znajomi, których udało mi się namówić do tego zakupu nie wyobrażają sobie, jak wcześniej mogli żyć bez tego świetnego dodatku do ekosystemu Apple.

Zastanawiam się, czy w tym roku zobaczymy kolejną wersję tego urządzenia. Obniżka ceny starego modelu może na to wskazywać. Tymczasem, myślę że nie ma sensu wstrzymywać się z zakupem oczekując na nową odsłonę Apple TV.

ResearchKit

Kiedy na scenie zaczęła się prezentacja tej nowości w kwestii zdrowia, na Twitterze pojawiały się komentarze, że to nuda i oby jak najszybciej się skończyło. Szczerze nie rozumiem. Możliwości jakie daje liczba urządzeń Apple mogących zbierać dane medyczne jest nie do przecenienia. Ostatecznie medycyna potrzebuje danych, żeby móc prowadzić badania nad przyczynami i powiązaniami mającymi wpływ na poszczególne choroby.

Możliwości jakie da ResearchKit lekarzom są nie do przecenienia. Aplikacje pokazane podczas keynote pokazują, jak przy użyciu nowoczesnych technologii możemy diagnozować pewne stadia choroby i jednocześnie posiadać zbiór danych mających powiązanie z ich występowaniem. Chęć udostępnienia tych informacji centrom naukowym to godna naśladowania inicjatywa. Nie wątpię, że będzie to miało bardzo pozytywny wpływ na rozwój diagnostyki.

Warto też pamiętać, że sporo osób zdecydowanie łatwiej podda się wstępnej diagnozie przy użyciu telefonu niż uda się do lekarza. Przykład związany z chorobą Alzheimera był doskonałą ilustracją tego, jak technologia może pomóc nam w rozpoznaniu dolegliwości. Nie jest tajemnicą, że podstawą sukcesu w leczeniu każdej z chorób jest jej szybkie rozpoznanie. Wkrótce, odpowiednie do tego narzędzie kilkaset milionów ludzi będzie nosiło we własnej kieszeni.

Widzę, że dla Apple jest to swoista misja. Misja mająca pomóc nam wszystkim stworzyć lepsze jutro. Wystarczy wspomnieć, że rozwiązanie to zostanie udostępnione jako Open Source. Rzecz niespotykana. Dotychczas chyba podobna sytacja nie zdarzyła się w kwestii produktów z Cupertino.

MacBook 12”

Gwoździem programu był dla mnie nowy MacBook. Spodziewałem się, że zostanie on pokazany. W głębi czułem jednak, że nastąpi to w drugiej połowie roku. Zostałem mile zaskoczony przez Apple. Wizualnie, wręcz zszokowany.

Pierwsze co przykuło moją uwagę to kolor komputera. Złoty, zdecydowanie ostatni kolor w jakim kupiłbym iPhone’a, a tym bardziej MacBook’a. Na szczęście klasyczny srebrny model pozostaje w ofercie, a najbardziej zainteresował mnie ten oferowany w kolorze Space Gray. Uwielbiam wygląd iPhone’a 6 w tej barwie i zdecydowanie laptop byłby świetnym uzupełnieniem. Wprost nie mogę się doczekać aż zobaczę go na żywo.

Jest to pierwszy wykonany w całości z aluminium komputer w ofercie Apple. Wszelkie anteny i moduły łączności zostały wkomponowane w obudowę. Dodając do tego gabaryty, które są mniejsze niż w przypadku Aira, stopień miniaturyzacji płyty głównej komputera oraz brak elementów mechanicznych – pasywne chłodzenie – łatwo o efektowny opad szczęki na podłogę. Jedynym zgrzytem jest tutaj brak legendarnego już świecącego jabłuszka na tylnej klapie ekranu. Myślę, że dla wielu będzie to jeden z głównych mankamentów wizualnych. Niestety jest to wynik chęci maksymalnego odchudzenia obudowy przez inżynierów Apple.

Szczególnie ciekaw jestem nowej klawiatury, która została w nim wprowadzona. Mechanizm klawiszy typu Butterfly ma poprawić komfort i precyzję wprowadzania tekstu. Zastanawiam się, jak będzie wyglądała przesiadka na nowy typ mechanizmu i czy na początku nie będzie to kłopotliwe. Ostatecznie lata pracy na standardowym rozwiązaniu odznacza solidne piętno w pamięci mięśniowej. Spodziewam się jednak, że będzie to ciekawa alternatywa. Mam nadzieję, że Apple skusi się na wypuszczenie kawiatury zewnętrznej opartej o tą technologię. Zmianie uległ też gładzik. Force Touch Pad będzie czuły na siłę nacisku, co przekłada się na reakcje sytemu operacyjnego. Szczerze nie widzę większego zastosowania dla tej funkcji w mojej codziennej pracy.

MacBook_all_colr

Zastanawia mnie nazewnictwo. Patrząc na parametry sprzętowe stawiałbym go raczej w kategorii Airów. Jedyną przewagą jest tutaj ekran Retina. Procesor, który wydajnościowo raczej nie może równać się z bieżącymi seriami i3 czy i5 nie nastraja pozytywnie. Zdecydowanie nie jest to kombajn do pracy i w tej kwestii ustępuje on swoim odrobinę większym braciom z serii Air. Dla mnie produkty pomiędzy Air i Pro były formą złotego środka. W tej chwili ocena nie jest tak prosta. Cena wciąż wskazuje na tą pozycję. Wydajność zapewne pozostawi wiele do życzenia.

Na koniec, nowe – i jedyne – złącze USB-C. Pozostawienie jednego portu na pewno budzi kontrowersje, jednak przy maksymalnym odchudzeniu gabarytów sprzętu jest jak najbardziej uzasadnione. W jego kwestii, poza brakiem wsparcie dla Thunderbolt, mam tylko jedną uwagę. MacBook po raz pierwszy od lat nie będzie posiadał złącza MagSafe. W mojej opinii jednego z najlepszych elementów w komputerach Apple. Ciężko mi zliczyć ile razy przypadkowo wypiąłem kabel z gniazda zasilania nie ciągnąc przy okazji komputera. MagSafe zapewnia bezpieczeństwo, które cenię nad wyraz i którego braku współczuję przyszłym użytkownikom nowego MacBooka. Szczerze nie rozumiem, jak można było z niego zrezygnować.

Nowy MacBook na pewno będzie budził wiele kontrowersji. Osobiście czekam niecierpliwie na jego testy wydajnościowe, które pozwolą ulokować go we właściwym segmencie względem potrzeb użytkowników. Wszystkie pozostałe nowości pokazują, że Apple wciąż chce nas zaskakiwać innowacyjnością. Nowa klawiatura jest tego najlepszym przykładem. Element, który większość z nas uznaje za skończony pod względem ulepszeń może być poprawiony. Zapewne mechanizmy typu Butterfly staną się wkrótce standardem, lub wyznacznikiem najwyższej jakości. Firma dokonała przecież tego samego dzieła w przypadku linii papilarnych.

Apple Watch

Prezentacja Apple Watch nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Większość pokazanych funkcji była dobrze znana a pozostałe wydają się oczywiste. Może poza mikrofonem. Teraz niczym James Bond, będę mógł rozmawiać przy użyciu zegarka. Hmm, jakoś poradzę sobie bez tego. Ostatecznie to nie lata sześćdziesiąte i gdybym zobaczył kogoś gadającego do zegarka to raczej zamiast zachwytu poczułbym zażenowanie. Mimo to wiem, że chcę go mieć. Co nie oznacza że go kupię.

Nie jestem zwolennikiem przenoszenia powiadomień na nadgarstek. Jak wiecie staram się je ograniczać do minimum. Mimo to szybki podgląd na to, kto do mnie dzwoni, przeczytanie iMessage czy uruchomienie akcji Launch Center Pro może okazać się całkiem użyteczne. Jak zawsze potencjał tkwi w deweloperach i to właśnie dostosowanie oprogramowania do możliwości jakie daje zegarek pokaże prawdziwą użyteczność urządzenia.

apple_watch

Oczwiście główne zastosowanie widzę w funkcjach fitnesowych. Wsparcie iPhone’a w zbieraniu przydatnych danych związanych z moją aktywnością to główna rola jaką przewiduję dla Apple Watch. Swego czasu korzystałem z opaski Jawbone UP i muszę przyznać, że czasami brakuje mi śledzenia aktywności w momencie kiedy telefon ładuje się na biurku lub leży w innym bliżej nie określonym miejscu. Co prawda nie zauważyłem żadnej funkcji, która przekreślałaby konkurencję na starcie. Jednak korzystanie z urządzenia, które jest natywnie wpięte w ekosystem Apple niesie spore korzyści.

Jeżeli będę kupował Apple Watch to na 90% wybiorę wersję Sport w kolorze Space Gray. Nie chcę inwestować zbyt dużej kwoty w ten sprzęt. Co prawda obawiałem się trwałości koperty wykonanej z aluminium, jednak okazuje się że będzie to utwardzona wersja. Myślę, że krótko po premierze będzie już wiadomo jak ma się kwestia trwałości i odporności tej wersji. Swoją drogą filmy prezentujące proces tworzenia wersji Stainless Steel oraz Aluminium to absolutne mistrzostwo świata. Mógłbym takie rzeczy oglądać godzinami.

W związku ze zbliżającą się premierą zegarka Apple wypuściło aktualizację 8.2 systemu iOS. W mojej opinii trochę przedwcześnie. Oczywiście poprawki, zwłaszcza te powodujące znaczne przyśpieszenie aplikacji Health, są jak najbardziej wskazane. Jednak udostępnianie aplikacji do obsługi zegarka, którego nikt nie będzie w stanie kupić przez najbliższe półtora miesiąca to delikatny false start. Rozumiałbym, gdybyśmy już teraz mogli zacząć konfigurację wirtualnej tarczy, lub przygotowywać inne konfiguracje pod przyszły zakup. Bez tego aplikacja jest zupełnie bezużyteczna i już trafiła u mnie do folderu, do którego nigdy nie zaglądam.

Podsumowanie

Przewidywałem, że Apple swoim sloganem związanym z ostatnim keynote będzie miało na myśli „Skok naprzód”. Myślę, że spełnili obietnicę. Dwa zupełnie nowe produkty, które na pewno zmienią świat technologii to całkiem spora ilość inowacji jak na jedną konferencję.

Większość moich wątpliwości, zwłaszcza w kontekście Apple Watch, zostało rozwianych. Wiem już doskonale czego się spodziewać i jedyne co mi pozostaje to podjąć ostateczną decyzję w kwestii zakupu. Na co ostatecznie się zdecyduje? Kto wie. Może w ogóle go nie kupię. Na pewno dam Wam o tym znać.

Ciekaw jestem jak Wam podobała się konferencja. Zostaliście w 100% przekonani i kupicie Apple Watch? A może nowe MacBooki? Koniecznie dajcie znać w komentarzach co myślicie o nowościach, które pokazano wczoraj. Czekam niecierpliwie!

Czym jest Baseband?

sim

Słowo Baseband przewija się co jakiś czas w różnych miejscach. Najczęściej ma to miejsce w odniesieniu do iPhone’a, chociaż dotyczy również iPada. Czym jest i dlaczego najgłośniej mówi się o nim zwłaszcza w kontekście jailbrake? Postaram się to wyjaśnić.

Baseband to oprogramowanie sprzętowe dla procesora, który obsługuje wszystkie funkcje związane z wykorzystaniem modemu GSM. Zawiera wszelkie instrukcje jakie są wymagane do połączenia z operatorem oraz zapewnienia optymalne ustawienia z tym związane. Dodatkowo odpowiada on za współpracę z odpowiednią siecią. Właśnie tutaj definiowany jest powszechnie znany SIM-lock. Z tego względu, jest to najważniejszy element systemu iOS w kwestii poddania go operacji Jailbreak. Baseband jest solidnie zabezpieczony przed wszelkimi modyfikacjami, ze względu na swoją zawartość. Dlatego „złamanie systemu” całkowicie zależy od tego czy istnieje możliwość uzyskania do niego dostępu.

Baseband jest aktualizowany praktycznie z każdą wersją iOS i nie chodzi tutaj głównie a zablokowanie możliwości jego wykorzystania przez urządzenia, które posiadają Jailbrake. Każda zmiania jest podyktowana głównie optymalizacją firmware w kwestii współpracy z operatorami sieci komputerowej. Jednocześnie jest to doskonała okazja do załatania luk, które służyły do nieatoryzowanego dostępu.

Sprzętowo jest to procesor, który posiada swóją własną odseparowany RAM oraz pamięć NOR, w której to jest przechowywany firmware urządzenia. Na przestrzeni lat każdy z nowych iPhone’ów czy iPadów otrzymywał coraz to nowy element odpowiedzialny za baseband. Były to następująco:

  • S-Gold 2 – iPhone 2G
  • X-Gold 608 – iPhone 3G, iPhone 3GS, iPad 1
  • XMM 6180 – iPhone 4, iPad 2
  • MDM9600 – iPad 3
  • MDM6600 – iPhone 4 wersja CDMA
  • MDM6610 – iPhone 4S
  • MDM9615 – iPhone 5
  • MDM9625 – iPhone 6 i 6 Plus

Oczywiście każda kolejna odsłona tego chipsetu odpowiadała za nowości w kwestii wspierania dodatkowych częstotliwości, czy na przykład obsługę LTE. Jasne jest również, że każdy kolejny iPhone czy iPad będzie posiadał coraz to nowszą wersję tego elementu.

Mam nadzieję, że od tego momentu macie już znacznie większe pojęcie dotyczące tego, czym jest Baseband. Nie da się ukryć, że jest jeden z najważniejszych elementów oprogramowania iOS. Dodatkowo odpowiada za jeden z najważniejszych układów jakie znajdują się na płycie głównej urządzeń mobilnych Apple. Ostatecznie opiera się na nim cała komunikacja modemu z siecią GSM. Przy okazji, ciekaw jestem czy poddajecie swoje urządzenia operacji Jailbrake?

Źródło: The iPhone Wiki

Zaskoczony przez Microsoft

msstore_400x400

Przyznaję, że z coraz większym zaciekawieniem obserwuję poczynania Microsoftu. Po latach totalnej nieudolności i kompletnie nie trafionych decyzji dotyczących kierunku w którym mają podążać produkty, pojawiło się światełko w tunelu. Niewątpliwie wpływ miało pozbycie się szaleńca Ballmera i zastąpienie go Satya Nadella’ą. Facet naprowadził firmę na tory z których wypadła jakiś czas temu. Wyobraźcie sobie, że znów z wielkim zaciekawieniem śledzę kolejne kroki jakie czynią w kwesti inowacji i udostępnienia użytkownikom nowej jakości.

Wprowadzenie darmowego – z pewnymi ograniczeniami – pakietu Office dla iOS, ostre odcięcie się od dramatu nazywanego Windows 8 w postaci przeskoku do wersji 10 i chęć innowacji. Stanowi to solidną porcję planów, obok których każdy pasjonat technologii nie jest w stanie przejść obojętnie. To co jednak przyciąga moją uwagę to szybkość z jaką aktualnie rozwijane są produkty. Pamiętam czasy kiedy Microsoft wydawał aplikacje na iOS i pozostawały ona bez aktualizacji przez długi okres czasu. Głosy niezadowolenia też pozostawały bez odzewu. Nie muszę chyba przypominać nikomu fuckupu, który miał miejsce po wydaniu OS X Lion? Office w wersji polskiej kompletnie odmawiał wtedy posłuszeństwa i mimo, że społeczność szybko znalazła na ten problem rozwiązanie, to sporo czasu minęło przed wprowadzeniem odpowiedniej poprawki. Być może w tej chwili scenariusz wyglądałby podobnie. Patrząc jednak na prężną pracę programistów nad Office dla iOS jestem dobrej myśli i – być może złudnie – podejrzewam, że czas oczekiwania aktualnie znacząco by się w tej sytuacji skrócił. Microsoft się otwiera, wkracza na nowe platformy i zaczyna dopieszczać ich użytkowników. Integracja z Dropboxem, dziejsza aktualizacja zapewniająca dostęp do iCloud Drive. To wszystko powoduje, że czuję się zaskoczony. Nie dalej jak kilkanaście dni temu po pojawieniu się Outlooka dla iOS stwierdziłem, że bez IMAP ta aplikacja nie ma w moim środowisku racji bytu. Jednocześnie obstawiałem, że aktualizacja nie pojawi się zbyt szybko. Przyznaję, zdziwiłem się, kiedy parę dni temu obsługa tego protokołu została zaimplementowana w aplikacji, co automatycznie skierowało ją na listę „do testów”. Pozytywne zaskoczenie, to zdecydowanie jeden z elementów, których Microsoft nie fundował mi od lat. Teraz robią to notorycznie.

Zdecydowanie kibicuje tej nowej lepszej jakości, która zaczęła się klarować na przestrzeni ostatniego roku. Nigdy nie byłem zagorzałym przeciwnikiem systemu Windows. Ze względu na mój zawód patrzę na niego z innej perspektywy niż większość z Was i musicie mi uwierzyć na słowo, że w pewnych obszarach zastosowań nie ma on sobie równych. Nie zmienia to jednak faktu, że administrując sieci i rozwiązania oparte na produktach z Windows korzystam z OS X. Nie spodziewam się, że kiedykolwiek ten stan się zmieni. Ostatecznie komputer to narzędzie mojej pracy, a narzędzia muszą być solidne i godne zaufania w każdej sytuacji.

Powrót do iTunes Match

apple-itunes-match-and-icloud-logo-1107

Wraz z nowym rokiem, wróciłem do iTunes Match. Przez ponad rok cały mój dostęp do muzyki praktycznie opierał się na Spotify. Pomijam oczywiście odsłuchy płyt CD i winyli, które trafiają do odtwarzaczy dużo rzadziej niż bym sobie tego życzył. Niestety brak czasu skutecznie zabiera możliwość porządnych odsłuchów w skupieniu. Chciałbym dziś opowiedzieć Wam, czym ta noworoczna zmiana została spowodowana i jak bardzo cieszę się, że jej dokonałem.

Jak zdążyliście dowiedzieć się z kilku artykułów, które tutaj opublikowałem, kolekcjonuje muzykę. Wychodzę z założenia że jeżeli mam wydać pieniądze na album to muszę posiadać fizyczny nośnik. W pierwszej kolejności winyl, jeżeli nie występuje w tej wersji poluję na CD. Tym sposobem uzbierałem całkiem sporą kolekcję, z której jestem dumny niczym paw. Kolejnym krokiem jest zrzucenie albumu do mojej kolekcji w iTunes dzięki czemu mam dostęp do swojej muzki, kiedy znajduje się poza domem. Nie muszę chyba mówić Wam jak bardzo ucieszyła mnie z tego względu premiera usługi iTunes Match, która pozwoliła ograniczyć konieczność synchronizacji urządzeń. Dodatkowo możliwość streamingu była wręcz zbawienna w czasie kiedy posiadałem iPhone’a w wersji 16 GB.

W między czasie pojawiło się Spotify. Długo biłem się z myślami jednak ostatecznie postanowiłem, że wykupię abonament. Przyznaję, szybko wsiąkłem. Nieograniczone wręcz zasoby muzyki, wszystko w zasięgu ręki. Oczywiście zdarzają się wykonawcy, których nie da się w serwisie uświadczyć, jednak ogrom wyboru szybko zabija chwilowe rozczarowanie. Zacząłem się jednak łapać na tym, że cała ta różnorodność powoduje, że co chwila zmieniałem wykonawców, uruchamiałem radio i ogólnie szalałem wciąż odkrywając coś nowego. Coraz rzadziej odsłuchiwałem albumy jako całość, a coraz częściej wyłapywałem pojedyncze utwory. Podsumowując zacząłem słuchać muzyki w sposób, jaki zawsze uważałem za bezwartościowy. Szybki, z łapanki, bez namysłu. Dodatkowo, cięzko mi było przypomnieć sobie jakie albumy posiadam w kolekcji i włączyć coś czego dawno nie słuchałem a na pewno ma dla mnie wartość. Ostatecznie kupuję te albumy, które w jakiś sposób przykuły moją uwagę, lub dzieła zaufanych artystów mających u mnie kredyt zaufania. To wszystko miało bezpośredni wpływ na jeszcze rzadsze sięganie po nośniki fizyczne. W pewnym momencie powiedzialem basta.

Zakończyłem wykupiony czas abonamentu Spotify i wykupiłem ponownie iTunes Match. Poradziłbym sobie bez tej usługi, jednak wygoda korzystania przeważyła. Znów cieszę się płytami, które przez lata zbierałem. Co najważniejsze z reguły słucham ich w całości! Z przyjemnością odpalam iTunes i spoglądając na okładki odwzorowujące poligrafię wybieram towarzyszącą mi w danej chwili muzykę. Dodatkowo w domu, w odtwarzaczu CD oraz gramofonie coraz częściej goszczą ukochane płyty. Ostatecznie ciężko odmówić sobie radości, którą daje odpowiednie źródło w połączeniu ze skrzętnie dobranym sprzętem HiFi. Nie pozbyłem się jednak Spotify ze swoich urządzeń, wciąż uważam że to swietna usługa i używam jej do sprawdzenia różnych wydawnictw. Utwierdziłem się jednak w przekonaniu, że jako usługa psuje ona moje założenia dotyczące tego w jaki sposób chcę obcować z muzyką. Teraz czekam na to co Apple pokaże w kwestii streamingu, jednak najbardziej oczekuję jakości CD dla utworów udostępnianych przy użyciu iTunes Match. Tymczasem w tle rozbrzmiewa jedna z pierwszych płyt Porcupine Tree, której nie słuchałem od kilku miesięcy, a której piękno poraża mnie przy każdym jej odtworzeniu…

Prometeusz w czarnym golfie – część druga

Zgodnie z obietnicą mam dziś dla Was drugą część felietonu Nomada. Jeżeli jeszcze nie czytaliście poprzedniej to koniecznie nadróbcie zaległości przed dzisiejszą lekturą.


Pod koniec ubiegłego roku zamiast myśleć o świętach, świętach i po świętach, zastanawiać się nad tym, co za drzwiami z plakietką 2015, jak nienormalny tłukłem się po szarych zwojach tematem ob. Jobsa Steve’a. Znasz to uczucie, kiedy ktoś zaśpiewa piosenkę, fragment usłyszysz zaledwie i nic, było, poszło. Potem wracasz do domu i bezwiednie zaczynasz coś nucić. I jeszcze raz, i jeszcze, a to ciągle to samo, w końcu przestajesz ale nic z tego, samo się śpiewa w myślach. Z natarczywością „Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech” Maanamu w Sztosie II. Dlaczego u diaska, mam się z tym sam męczyć? Może by tak puścić temat na szersze wody, byle czyste, gdzie nie zaglądają ci, co nienawidzą za nic i dla przyjemności, anonimowo oczywiście. Trzeba jeszcze tylko, by były to wody otwarte, co nie jest zasadą, w ogóle coraz trudniej dziś o zasady.

Pomyślałem o ludziach, którzy od lat kilku z pasją i bez profitów, raczej odwrotnie, stali murem przy Apple i sprawach jego. Są i inni ale człowiek ma prawo wyboru, to jeden z atrybutów wolności, czyż nie tak? Tym sposobem na ekranach Ojców Założycieli Applesauce.pl wylądował mój e-mail. Pomysł w zasadzie. Może byśmy, to znaczy, jakby to powiedzieć, innymi słowy, par excellence, temat Jobsa i świata bez Jobsa ruszyli, bo mi w brzuchu dziurę wierci? — Zaproponowałem nieśmiało. Felieton, refleksyjny może, prowokujący do dyskusji. Do rozmowy o człowieku, bez którego być może nie byłoby Applesauce.pl, a ja pisałbym te słowa na ultranowoczesnym komputerze firmy X, Y lub Z z Windows albo Linuksem na pokładzie. Pisać można i na bibule w knajpie, fakt. Jeśli jednak czytasz teraz moje słowa, jesteś prawdopodobnie jedną z tych osób, dla których mieć Apple znaczy w pewnym sensie także „być”. Jednym z tych, dla których to naprawdę jest różnica. Kolosalna. Dla mnie jest i tym bardziej poniosło mnie, by o tym napisać, wejść w tematyczną domenę, w której jak mi się wydawało, poradzę sobie bez zmrużenia oka. Propozycję przyjęto z ramionami otwartymi jak u Sandurskiego na macie, drzwi otwarte, tylko siądź człowieku i pisz, pisz, czekamy.

Nie ma problemu, ucieszyłem się, że w końcu rozpędzę demony natrętnych myśli i podzielę się tym balastem z innymi, z Tobą. Felieton? Nie problem. Rzecz z natury i definicji lekka, lotna, napisze się, wyśle się, potem tylko patrzyć, aż posypią się komentarze a i duża szansa, że z nich właśnie sam dowiem się czegoś co mnie samego tak bardzo frapuje. Nie, nie jeszcze jednej porcji faktów o Jobsie. Raczej czegoś o tych, którzy odwiedzają tego bloga, być może zostali przy nim na dłużej. Mamy wspólna pasję, coś więcej nawet, a tak niewiele o sobie wiemy. O całe morze mniej, niż ten chuderlak z Rejsu, który „jak na państwa popatrzy, wszystko mógłby o państwu powiedzieć”. Tak mnie pociągnęło, że wiedziony nagłym przeciągiem natchnienia i nie odwiedzającej mnie od dawna wiary we własne pióro, włączyłem iMaca, zrobiłem sobie kubek pachnącej Amazonią guayusy (absolutnie legalna, podobna w smaku do yerba mate), włączyłem Scrivenera (na którego temat to już naprawdę odrębnie) i …

Biała ściana nicości stanęła mi przed oczami. Wypróbowanym słowem spróbowałem ją zburzyć wstawiając literkę. „eM”. Nic. Palce zawisły nad klawiaturą i tak zostały. Co jest, do czarta? Zrobiłem przerwę. Może nie dziś. Może najpierw przeczytam dokładnie tę biografię, która na mnie patrzy z półki na książki. Zacząłem. Szło jak po grudzie. Im dalej w las, tym więcej drzew, zmęczyła mnie ta dokładność, niemal kronikarska. Poza tym – myślałem sobie – ja przecież nie chcę pisać kalki tego, co już o tym człowieku powiedziano, jaki w tym sens, ja go nie widzę. Mnie to nie bierze, nie ciągnie, „nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem” (Brunet Wieczorowa porą, reż Stanisław Bareja). Wpadłem w stan o dwa kroki tylko od paniki. Zaraz potem w objęcia prokrastynacji. Tak tak, już będę pisał. Tylko skoczę do sklepu. Zrobię porządek w plikach. Ustawię ustawienia programu ustawiane już po raz enty. Nie, dzisiaj nie, pogoda nie taka, ciśnienie leci na pysk, w głowie łupie, a jak wrzucał to kucał. Moja Kanada za oknem wcale nie pachnie żywicą, śnieg nie prószy, szarość listopadowa w środku grudnia, jak tu pisać?. W dodatku proza życia tnie czas jak wojskowy fryzjer, przy samej skórze. Nawet jeśli się nie chodziło na wagary, trzeba dźwigać ciężary. C’est la vie. Ani się spostrzegłem, a w kalendarzu czwórkę zastąpiła piątka. Niedobrze. A tam czekają na mój pożal się Panie, felieton. Albo już nie czekają, czemu i nie dziwota.

W końcu wpadłem na pomysł, by, skoro nie bardzo wiem od czego zacząć, zapytać innych. Kto zacz dla nich ten Jobs? Co wiedzą, co myślą? Na pierwszy ogień poszedł Ron. Mój rówieśnik czyli nieco młodszy od węgla kamiennego. Z powołania, wyrazu oczu i wykształcenia – rasowy księgowy.
— Jobs… Jobs? Aaa, ten programista, ten, jak to, CEO. Apple, prawda? A wiesz, ja się zawsze dziwiłem, dlaczego oni go wyrzucili. Wyrzucili go prawda? On nie żyje, prawda? Usłyszałem metaliczny dźwięk długopisu stukającego w wał na treblinki z „Nie lubię poniedziałku” Chmielewskiego” — „prawda”….
Sol, młodszy ode mnie nieprzyzwoicie, urodzony w Kanadzie ale z korzeniami filipińskimi. Student kierunku menadżerskiego, pewnie będzie miał więcej do powiedzenia. Na wszelki wypadek rzucam pytanie kontrolne — masz iPhone’a? — Nie ma ale zna.
— Jobs? No.. Nie bardzo, a czemu? Tłumaczę, że pisze tekst dla polskiego bloga. — Aaa… — widzę, że w jego oczach rodzi się subtelne podejrzenie, że mogę mieć stan podgorączkowy.
Steven, tez młody, wiecznie i wszędzie rysujący, owładnięty pasją artystycznego tatuażu i grafiki komiksowej, lubiący Led Zeppelin i Guinessa. Pytam, a on chwyta temat w lot i zaskakuje mnie przy pierwszym podejściu. — Jobs? Pixar. To znaczy najpierw usłyszałem o nim przy okazji jakiejś rozmowy o tym studio animacji filmowej. Potem dopiero zainteresowałem się nim bliżej i dowiedziałem, że jest współtwórcą Apple i ojcem sukcesów tej firmy. I że ma charyzmę, jest taki nietuzinkowy, w zasadzie był, bo już go nie ma. — Steven dodaje, że chętnie by o nim poczytał. — Nie ma sprawy, przyniosę Ci jego biografię.

Jian-Sjo (nie mogliśmy dojść do konsensusu w sprawie liternictwa jego imienia w języku tutejszym), jest przesympatycznym, błyskotliwym Chińczykiem, który zrobił dyplom z farmacji na uniwersytecie w Tokio, teraz tyra w Kanadzie, bynajmniej nie w zawodzie wyuczonym. — Jobs… Jobs… nie wiem. A nie, wiem… Apple. CEO. Nie żyje. — Co byś powiedział o tym człowieku, jak go postrzegasz, wiesz o nim coś więcej? — CEO. Apple. No, więcej nie wiem. — Nie szkodzi, dzięki, wcale nie musisz wiedzieć więcej, to żaden mus. Po jakichś kilkunastu minutach Jian-Sjo dopada mnie zdyszany. — Co się stało? — Pytam. Może biedaczysko ma wyrzuty, że za mało mi powiedział. — Nic. Tylko mi się przypomniało. Twój land to Polske, prawda? — Polska. Jak miło, że znasz to słowo, bo jest w moim ojczystym języku. — No właśnie. Znam polski zespół. Bayer Full. — O jeżu kolczasty, ja chyba śnię. Wiedziałem, że Bayer Full jest popularny w Chinach ale że mi teraz wyjedzie na scenę, kiedy ja o Jobsie. Ludzie, przecież ja tego nie mogę napisać, nikt nie uwierzy.
Z lekka oszołomiony postanawiam zapytać jeszcze jednego kolegę. Rolando uśmiecha się i jak najbardziej chce odpowiedzieć na pytanie. — Jobs? To jest ten od Microsoft? — Myślę, że mam dość, z przyzwoitości wyprowadzam jednak swojego rozmówce z błędu.

Wieczorem położyłem się spać w poczuciu definitywnego rozjazdu pomiędzy zamierzeniem a realizacją. W czym rzecz? Myślałem i myślałem, aż z tych myśli wpadłem prosto w gondolę snu niewinnego. Mgła. Znowu… Z jej puchu nagle wyłania się wizja płynna, jakby z rozgrzanego na szpuli projektora celuloidu. Sala jakiejś niewielkiej biblioteki z aspiracjami wyższymi niż półki z książkami na wynos i liczba mieszkańców miasteczka. Stół, przed nim kilkanaście krzeseł. Spotkanie? Klub dyskusyjny? Na oknach firanki. Znaczy się Polska. Parę osób siedzi, czekają na coś. Nagle widzę siebie. Niedobrze. Podchodzę do stołu, witam wszystkich, dziękuje wychodzącej właśnie pani bibliotekarce za zaproszenie, zebranym za przybycie. Cisza. Chyba zaraz coś powiem. Robi mi się gorąco ale drugim dnem podświadomości konstatuję, że to sen, nic groźnego.
— Proszę państwa, nie chciałbym, by to nasze dzisiejsze spotkanie było li-tylko prelekcją, odczytem na temat przewodni, o wiele bardziej interesuje mnie to, co wy macie do powiedzenia. Pozwólcie zatem, że ograniczę się do krótkiego zagajenia, po którym poproszę o udział w dyskusji. — Cisza. Jakieś niemrawe symptomy zainteresowania, kilka par oczu uniosło się nawet w oczekiwaniu. Brnę dalej.
— Porozmawiajmy o człowieku, który ponad własna prywatność, ponad dążenie do osobistego szczęścia w jego konwencjonalnym, pachnącym domem rozumieniu, postawił sobie cel dla wielu nieosiągalny. Postawił go wyżej, niż docierały wyobrażenia współczesnych mu ludzi. Pokazał im, jak można zmienić oblicze codzienności, jak popchnąć ludzkość do przodu, jak dokonać przemiany porównywalnej z tą, jakiej dokonano w epoce maszyny parowej, jaką wcześniej spowodowało wynalezienie koła. Jak Prometeusz, chciał dać ludziom coś, czego nie znali, co nawet nie funkcjonowało w ich rozumieniu przyszłości, nie było na to miejsca, miast niego biała plama. On ją wypełnił. Dał to, co obiecał dać, choć za cenę ogromnej determinacji i poświęceń. Swoich własnych ale też i tych, którzy mu w tym pomagali. Przyniósł ludziom nową jakość i – bez przesady można tak powiedzieć – odmienił oblicze cywilizacji. Jak Prometeusz.
— Przepraszam Pana, nie chciałabym przerywać. — Odezwała się starsza pani z tylnego rzędu. — Czy będzie pan czytał wiersze? Bo ja, to znaczy my chyba, przyszliśmy tutaj posłuchać poezji. Miało być spotkanie z poetą Pielewiczem. Stanisławem. O siedemnastej trzydzieści.

Automatycznie podciągam rękaw marynarki i czuję, że zaczynam się pocić. Na zegarku jak byk, wpół do szóstej z minutami. Patrzę na plan tego dnia, lezący na stole. „Steve Jobs, Prometeusz w czarnym golfie” – spotkanie i dyskusja, godz. 15.20. Potem już tylko wir obrazów bez ładu i składu, jakieś echo śmiechu smutnego klauna i znów na wszystko spada mgła, a ja lecę jak wiadro urwane z łańcucha – prosto w studnię. Przynajmniej dobrze, że nie szczekam. Obudziłem się adekwatnie, czyli jak to piszą w książkach, zlany zimnym potem. Ludzie, przecież ja nigdy nie napiszę tego felietonu.

Jeszcze przez parę dni męczy mnie ten zły sen, po głowie kołatają się moje „wywiady” z kolegami, którzy niewiele mieli do powiedzenia i wyszło to bardziej jak kiepski żart. Tak naprawdę jednak wcale się z tego nie śmieję, wcale mnie to nie dziwi. To, że ja jestem w „klubie” Apple, nie oznacza, że każdy ma w nim być. Że każdy ma odpowiadać na zawołanie litanią faktów i anegdot z życia Steve’a. Przecież równie dobrze ktoś, kto uwielbia samochody, mógłby mnie spytać o jakieś konkrety na temat Volvo chociażby. O Saabie nie wspominając. Albo co myślę o zastosowaniu koła dwumasowego w silnikach wysokoprężnych. Bardzo możliwe, że pomyślisz teraz, ot zagadnął kilku kolegów, to żadna grupa reprezentatywna. Fakt. Ale wybrałem ich na chybił trafił. Każdy z nich ma inne pochodzenie, wykształcenie, tradycję i kulturę, w jakiej dorastał. To jest Kanada właśnie, kraj kosmopolityczny – prawie wszyscy są tutaj, w tym lub jednym z poprzednich pokoleń, imigrantami. Dla mnie są jak najbardziej reprezentatywni. Oczywiście, mógłbym pojechać na University of Toronto, najlepiej od razu w sam środek grupy studentów informatyki. Tam Jobs byłby znany o niebo lepiej ale chyba nie o to chodzi.

Jobs. Apple. Jak to właściwie było ze mną? Wracam wspomnieniami do lat dziewięćdziesiątych. Do czasu, kiedy w mojej Ojczyźnie większość ludzi uwierzyła, że będzie lepiej. Szło nowe. Szło i szło, była nadzieja i był entuzjazm. Jak to powiedział Tym w „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz” – zmiany, zmiany, zmiany. Wyszedłem kiedyś ze swojego biura w wielkim mieście. Z czystej ciekawości wstąpiłem do sklepu komputerowego w tym samym budynku. Okazało się, że to siedziba firmy, która poza sprzedażą sprzętu jakiegoś Apple tworzy specjalistyczne oprogramowanie na system operacyjny, którego nie znałem. Sam byłem wtedy na etapie wczesnego Windows, jeszcze niedawno pierwszy raz w życiu stukałem dla zabawy w TAGu i nie mogłem się nadziwić, że tak można – ot, na ekranie, takie cudo. Aż wstyd się przyznać ale swoje ówczesne artykuły pisałem na maszynie. Takiej elektronicznej, która potrafiła zapamiętać cały wiersz i go potem „wykasować”. Myślałem, że to szczyt postępu. Wysyłałem maszynopis do redakcji i nikt, pewnie w poczuciu delikatności sytuacji, nie powiedział mi, że to już nie ten czas, że taka maszyna to ślepa uliczka technologicznej ewolucji.

Tamtego dnia zobaczyłem po raz pierwszy w życiu komputer Apple. Dziwny interfejs, wszystko było takie „odwrotnie windowsowe”, choć podobne. Szczególnie dziwna była myszka. Mili gospodarze szybko wprowadzili mnie w kurs dzieła. Dobrze pamiętam. To była fascynacja od pierwszego wejrzenia. Dlaczego? Nie potrafię odpowiedzieć. Inność. Inność przyciągająca, intrygująca, magnetyczna. To pociągało mnie zawsze. Wtedy też pierwszy raz usłyszałem coś o Wozniaku, o Jobsie. O tym, że system operacyjny, zastosowane w nim rozwiązania, sama koncepcja i dopracowanie zostawiają inne istniejące na rynku w tyle. Kilka lat później sam dochodziłem często do konkluzji, że ten tył to czasem niemal droga czwartej kolejności odśnieżania. W samym środku pola pod buraka cukrowego.

Dzisiaj jestem mniej ortodoksyjny i widzę to nieco inaczej. Nie jestem zaperzonym na Billa i na jego Windows fanatykiem z musu (jabłkowego oczywiście), pracowałem na okienkach przez lata. Poznałem Linuksa i też nie mogę powiedzieć złego słowa. W międzyczasie, zanim stałem się szczęśliwym posiadaczem spełnionego snu nocy letniej, lubiłem zaglądać tam, gdzie można było porozmawiać z ludźmi znającymi temat od kuchni. Z bliska zobaczyć nowy komputer Apple. Bardzo chciałem mieć jeden z nich. Bardzo. Rozumiesz mnie, prawda? Cena była jednak – jak dla mnie – zaporowa. Mentalnie zaporowa – no bo jak to, dwa, trzy razy więcej niż inny komputer? Nie wiedziałem, że to jak porównywać wielbłąda do wrotek w samym środku Sahary. Wytłumaczyli mi. Powiedzieli dlaczego. Rozumiałem ale kieszeń kręciła głową i wyciągała za kołnierz na ulicę, taki habit, przyzwyczajenie, by w sklepie patrzeć najpierw na najniższe półki. Radziłem sobie z tym coraz gorzej, zwłaszcza, że kolejne modele, kolejne odsłony produktów Apple były coraz ciekawsze. Może nie zawsze aż tak bardzo zwalały mnie z nóg ale nie przesadzajmy. Raz Dedal, raz Ikar, to wciąż było – na tle całej szarej reszty, świeże, ciekawe, odważne. Aż przyszedł czas na komputer, który z szarością zerwał na dobre i to dosłownie.

iMac G3. Kiedy go zobaczyłem, a stały trzy obok siebie, zdałem sobie sprawę, że prędzej czy później ale muszę, muszę go mieć. Nawet jeśli nie jest czerwony jak cegła, gorący jak piec. All-in-one. Pojęcie dopiero raczkowało. Dziwoląg. A to przecież reaktywacja pierwszego Maca. Tego od „Hello :)”. Reaktywacja ściągnięta z jakiegoś filmu S-F. Niesamowite. Piękne. I te kolory, które przyszły po tym pierwszym, – błękicie zielonego morza. Jobs? Coraz więcej o nim słyszałem. Dopiero jednak solidniejsze wejście w internet pozwoliło mi dowiedzieć się czegoś więcej i to był początek mojej fascynacji Stevem. Fenomenem, bez dwóch zdań. W kategoriach osobowości i w kategoriach biznesowych.

Zaraz zaraz. Gdzie jest miejsce na włożenie dyskietki? Nie ma? Naprawdę? Pamiętasz, jaki to był szok? Jak o tym dyskutowano? Ile było krytyki? A On wiedział. Nie ostatni raz. Jakby potrafił wyjść o te kilka mil przed orkiestrę tęgich głów i zobaczyć, gdzie rozwidlają się drogi, w którą stronę należy pójść, żeby nie wylądować na oślej łączce, w nudnej książce o chybionym pomyśle, o koncepcji, która nie przeżyła własnego autora. Trzeba mieć odwagę, by stanąć naprzeciw parlamentu siwoszarych klawiatur i wielkich monitorów z tyłkami jak u monstrualnej osy, pokazać im, że mają na oczach klapki jak chabeta z węglarką za ogonem. Think different. Thomas Watson (senior), założyciel i pierwszy szef IBM miał w swoim biurze ścianę, a na niej hasło i motto zarazem: Think”. Tego już jednak większość z posiadaczy iPhone’a nie pamięta, nie wie. Steve posiadł umiejętność wykreślania ze świadomości społecznej ery elektroniki pojęć, które zastępował innymi. Rozwiązań, które strącał do szuflad i gablot nowatorskimi, rewolucyjnymi, czasem wręcz szokującymi. Bywało, że zbytnio, bywało, że nie przyjmowały się tak dobrze. Ale to margines. Potrafił też patrząc, widzieć inaczej niż wszyscy, nawet jego bardzo otwarci na poszukiwanie Nowego współpracownicy. Coś było kanciaste, On pytał, czemu nie można tego zaokrąglić. Burrell Smith zaprojektował płytę główną, na ówczesne czasy rewelacyjną, Steve poprosił, żeby inaczej rozłożył na niej elementy, żeby je uporządkował w logiczną mozaikę. Bo tak będzie piękniej. Płyta główna. Piękniej. Czytałem o tym ostatnio na CNET.com i wcale mnie zdziwiło. Jeśli ktoś zna trochę początki Macintosha (oczywiście historia Apple sięga wcześniejszych czasów Lisy i Apple 2), wie że Jobs doprowadzał swoich kolegów, pracowników, do stanu rozpaczy i psychicznego wyczerpania takim właśnie „a czemu to nie może być zaokrąglone?”. Czy to nie dzięki tej jego bezkompromisowości Apple stawało się i dziś jest niemal permanentnym synonimem niezawodności i najwyższej jakości?
#
Nie zdążyłem kupić jeżynowej landrynki. Wyjechałem z Polski, choć ona nie wyjechała ze mnie. Na obcej ziemi nastąpiło moje spotkanie z komputerem, któremu już postanowiłem nie odpuścić. Trochę to zajęło ale w końcu na moim biurku stanął pierwszy produkt Apple jaki kiedykolwiek miałem na własność – iMac. Trochę to trąci paradoksem. Od tak dawna w fascynacji i nienakarmionej ciekawości wszystkiego, co z Apple związane, zrealizowałem swoje marzenie tak późno. Lepiej późno jednak, niż wcale, a radość była tym większa. Akurat w tym czasie wpadła mi do reki książka, która tak naprawdę otworzyła mi oczy na historię firmy, na to, jak powstawał Macintosh, co było wcześniej, jak niesamowici ludzie pracowali na sukces, który dzisiaj niemal z automatu przypisuje się Jobsowi. Książkę tę napisał Andy Hertzfeld, jeden z pierwszych pracowników Apple. Właściwie jest to kompilacja wspomnień własnych Andy’ego i jego kolegów, koleżanek z firmy. Rarytasem są kopie odręcznych rysunków, pomysłów, projektów, często na kartkach jak ze szkolnego zeszytu. W jakimkolwiek zestawieniu książek poświęconych Apple absolutnie nie może zabraknąć tej pozycji. „Revolution In The Valley: The Insanely Great Story Of How The Mac Was Made” (O’Reilly Media). Nie wiem, czy została wydana w języku polskim. Anegdoty i historie w niej opisane oraz wiele innych, jak również cała kopalnia wiedzy o ludziach, którzy tworzyli Macintosha, czekają na ciekawych na stronie prowadzonej przez Hertzfelda: www.folklore.org. Polecam z całym przekonaniem. Sama książka jak najbardziej dostępna na Amazon.com.

Właśnie ze stron tej książki po raz pierwszy przyszły do mnie twarze ludzi, o których nie miałem wcześniej zielonego pojęcia. Myślałem – wstyd przyznać – że najpierw Wozniak i Jobs, potem już tylko Jobs, owszem, ktoś musiał dla niego pracować ale to On był omnibusem, oni wykonawcami. Jak bardzo się myliłem. Przecież co człowiek – z tamtych pierwszych ciasnych biur Apple – to geniusz albo nieprzeciętny talent. Czasem ekscentryk ogarnięty pasją, z którą było lub nie było Jobsowi po drodze. Wielu ich. Samorodny geniusz-inżynier Burrell Smith, Susan Kare, Dan Kottke i inni. U Hertzfelda jest sporo i o Jobsie. Inaczej. W innym świetle ten portret kreślony i każdy do niego dokłada jakąś cząstkę. Taki Jobs jest mi bliższy niż jego drobiazgowy portret nakreślony w biografii Mistrza przez Isaacsona. Może dlatego, że jest bardziej ludzki, ze swoimi niedoskonałościami, irytującymi wręcz cechami charakteru, niskim poziomem empatii. Tak, wszyscy znają opowieści o tym, jak wymagającym był szefem i jego współpracownicy to potwierdzają. Dla niektórych z nich często to oznaczało zbyt wiele, nie wytrzymywali, niektórych sam zwalniał. Mimo to, mimo że jedni odchodzili, drudzy przychodzili, przy Jobsie wciąż, zawsze, była grupa genialnych twórców, inżynierów, programistów, z których każdy zasługuje zapewne na oddzielną książkę. Jest to obraz niejednoznaczny, jakby wielowarstwowy, od jednej strony tęczy, do drugiej. Steve to nie tylko tyran i tytan pracy, na którym nie robi wrażenia, że ktoś prawie mdleje przy biurku po kilkunastu godzinach przed ekranem non stop. On jest po prostu pochłonięty misją, wszystko inne schodzi na dalszy plan, to prawda, że czasem także i ludzie, których potrafi ranić. Ale też pociąga ich za sobą, na ten okręt płynący wbrew wiatrom i pod prąd. Ma dar przyciągania najlepszych. Opowieść o sprzedawaniu słodzonej wody znasz na pewno. Tak, czasem kilka zdań wystarczyło Jobsowi, żeby przekonać kogoś do współpracy. Oni wszyscy to pamiętają. Perfekcjonista w każdym calu…

Och, przecież pisanie takich rzeczy nie ma sensu. Frazesy, puste słowa, gotowe zestawy przymiotników i klocków do samodzielnego układania apoteozy, tylko w wolne miejsce wpisać kogoś Wielkiego. I gotowe. Nie chciałem tak pisać o nim i nie będę. Choć, kiedy teraz patrzę przez ramię na fotografię z okładki, odnoszę wrażenie, że pan Jobs, te jego oczy przewidujące to, co za granica nieprzewidywalności, mówią do mnie ze skromnością będącą znakiem firmowym mości pana Zagłoby: „nie chwaląc się, Jam to uczynił”. Hej Steve, poddaję się. Jesteś dla mnie za wielki. Nie napiszę tego felietonu. Niech Słońce świeci jak świeciło, miejsce motyki jest w ogrodzie. Ty potrafiłeś inaczej, potrafiłeś więcej. Potrafiłeś, czego nikt inny nie zdołał. I dopiąłeś swego. Szkoda, że tak wcześnie musiałeś ze swojego flagowego żaglowca przesiąść się do małej łódki. Odwiedzę Cię czasem. W chmurze, którą sam tworzyłeś.

I jeszcze coś. Dziękuję.

Epilog

Piąta z minutami. Na zewnątrz temperatura odczuwalna w okolicach -25’C. Silnik budzi się z entuzjazmem niedospanego misia trąconego grabiami w środku zimy. Wpływam na asfaltowe wody rzeki srebrnej od soli. Razem z tysiącami chińskich lampionów dryfujących z prądem. Pielgrzymka na kolejna zmianę. Szkoda, że w radio nie zagrają mi jakiegoś kawałka Bayer Full. Rozbudzony już silnik mruczy jak na złość monotonną kołysankę i muszę się uszczypnąć, jeśli chcę dojechać do celu. Resztki snu kołatają się w moich myślach. A niech to. Pozwalam powrócić tamtej wizji, która zlała mnie potem w środku nocy.

W bibliotecznej salce ten sam stół, te same krzesła, inni ludzie, tym razem jestem o czasie, wszystko gra.
— Proszę Państwa, dziękuję, że na nasze zaproszenie odpowiedziało tak wielu zainteresowanych. — Nie przesadzam, na sali pewnie z siedemnaście osób. — To bardzo budujące i świadczy o tym, — tu kieruję porozumiewawcze spojrzenie na przesympatyczną panią bibliotekarkę — że takie spotkania jak to dzisiejsze są potrzebne.
— Myślą przewodnią dzisiejszego… — jakiś mężczyzna w skórzanej kurtce wchodzi na salę i siadając przeprasza za spóźnienie — Witamy, witamy, dziękujemy za przybycie… kontynuując… myślą przewodnią dzisiejszego spotkania jest:
„Steve Jobs – Prometeusz w czarnym golfie”. — Widzę zaciekawienie w oczach zebranych, to dobry znak. Odzywa się spóźnialski. — To ja może pierwszy zabiorę głos w dyskusji. Z mojego doświadczenia, a wiem o czym mówię, bo siedzę w tej branży od lat — wszystkie oczy kierują się na niego, moje także — mogę bez pudła powiedzieć: jak Golf, to tylko diesel. Absolutnie kochani, wyłącznie.

Niektóre imiona moich rozmówców zostały na ich prośbę zmienione

z Toronto dla Applesauce.pl

Nomad

Współpraca:
Kinga Alderman