Piętno jakie Steve odcisnął na Apple, jest nie do przecenienia. Nie wiem czy wiecie, ale w systemie OS X można znaleźć pewne nawiązanie do jego postaci. Ja sam nie zwróciłem na to nigdy większej uwagi.
Wystarczy, że uruchomicie Safari 1 i spojrzycie na ikonę Listy Czetelni. Ikona ta odwzorowuje okulary Steve’a z czasów jego największej rozpoznawalności. Dokładnie te, które ma on założone na słynnym zdjęciu, które zdobi okładkę biografii autorstwa Waltera Isaacsona. Doskonały pomysł osób odpowiedzialnych za interfejs aplikacji. Nie natarczywy a jednak symboliczny gest.
Drugim miejscem na jakie warto zwrócić uwagę jest avatar z płytą winylową, który można wybrać dla użytkownika w systemie OS X. Na pierwszy rzut oka nie widać w nim nic szczególnego. Jednak po przybliżeniu na etykiecie można dostrzec cztery słowa, które Steve uwielbiał używać w trakcie prowadzonych przez niego keynote’ów: Magic, Revolution, Boom!, Unbelievable. Całość opatrzona jest napisem Made in California oraz logo Apple. Cudowny detal. Uwielbiam tą firmę za takie smaczki, których 99% użytkowników nawet nie zauważy.
Ciekaw jestem, czy może znacie jakieś inne ślady Steve’a w iOS oraz OS X. Wiem, że w poprzednich wersjach w systemie ukryty był plik txt, który zawierał słynne przemówienia Jobsa, jednak nie znalazłem ich w Yosemite. Koniecznie dajcie znać w komentarzach.
Zgodnie z obietnicą mam dziś dla Was drugą część felietonu Nomada. Jeżeli jeszcze nie czytaliście poprzedniej to koniecznie nadróbcie zaległości przed dzisiejszą lekturą.
Pod koniec ubiegłego roku zamiast myśleć o świętach, świętach i po świętach, zastanawiać się nad tym, co za drzwiami z plakietką 2015, jak nienormalny tłukłem się po szarych zwojach tematem ob. Jobsa Steve’a. Znasz to uczucie, kiedy ktoś zaśpiewa piosenkę, fragment usłyszysz zaledwie i nic, było, poszło. Potem wracasz do domu i bezwiednie zaczynasz coś nucić. I jeszcze raz, i jeszcze, a to ciągle to samo, w końcu przestajesz ale nic z tego, samo się śpiewa w myślach. Z natarczywością „Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech” Maanamu w Sztosie II. Dlaczego u diaska, mam się z tym sam męczyć? Może by tak puścić temat na szersze wody, byle czyste, gdzie nie zaglądają ci, co nienawidzą za nic i dla przyjemności, anonimowo oczywiście. Trzeba jeszcze tylko, by były to wody otwarte, co nie jest zasadą, w ogóle coraz trudniej dziś o zasady.
Pomyślałem o ludziach, którzy od lat kilku z pasją i bez profitów, raczej odwrotnie, stali murem przy Apple i sprawach jego. Są i inni ale człowiek ma prawo wyboru, to jeden z atrybutów wolności, czyż nie tak? Tym sposobem na ekranach Ojców Założycieli Applesauce.pl wylądował mój e-mail. Pomysł w zasadzie. Może byśmy, to znaczy, jakby to powiedzieć, innymi słowy, par excellence, temat Jobsa i świata bez Jobsa ruszyli, bo mi w brzuchu dziurę wierci? — Zaproponowałem nieśmiało. Felieton, refleksyjny może, prowokujący do dyskusji. Do rozmowy o człowieku, bez którego być może nie byłoby Applesauce.pl, a ja pisałbym te słowa na ultranowoczesnym komputerze firmy X, Y lub Z z Windows albo Linuksem na pokładzie. Pisać można i na bibule w knajpie, fakt. Jeśli jednak czytasz teraz moje słowa, jesteś prawdopodobnie jedną z tych osób, dla których mieć Apple znaczy w pewnym sensie także „być”. Jednym z tych, dla których to naprawdę jest różnica. Kolosalna. Dla mnie jest i tym bardziej poniosło mnie, by o tym napisać, wejść w tematyczną domenę, w której jak mi się wydawało, poradzę sobie bez zmrużenia oka. Propozycję przyjęto z ramionami otwartymi jak u Sandurskiego na macie, drzwi otwarte, tylko siądź człowieku i pisz, pisz, czekamy.
Nie ma problemu, ucieszyłem się, że w końcu rozpędzę demony natrętnych myśli i podzielę się tym balastem z innymi, z Tobą. Felieton? Nie problem. Rzecz z natury i definicji lekka, lotna, napisze się, wyśle się, potem tylko patrzyć, aż posypią się komentarze a i duża szansa, że z nich właśnie sam dowiem się czegoś co mnie samego tak bardzo frapuje. Nie, nie jeszcze jednej porcji faktów o Jobsie. Raczej czegoś o tych, którzy odwiedzają tego bloga, być może zostali przy nim na dłużej. Mamy wspólna pasję, coś więcej nawet, a tak niewiele o sobie wiemy. O całe morze mniej, niż ten chuderlak z Rejsu, który „jak na państwa popatrzy, wszystko mógłby o państwu powiedzieć”. Tak mnie pociągnęło, że wiedziony nagłym przeciągiem natchnienia i nie odwiedzającej mnie od dawna wiary we własne pióro, włączyłem iMaca, zrobiłem sobie kubek pachnącej Amazonią guayusy (absolutnie legalna, podobna w smaku do yerba mate), włączyłem Scrivenera (na którego temat to już naprawdę odrębnie) i …
Biała ściana nicości stanęła mi przed oczami. Wypróbowanym słowem spróbowałem ją zburzyć wstawiając literkę. „eM”. Nic. Palce zawisły nad klawiaturą i tak zostały. Co jest, do czarta? Zrobiłem przerwę. Może nie dziś. Może najpierw przeczytam dokładnie tę biografię, która na mnie patrzy z półki na książki. Zacząłem. Szło jak po grudzie. Im dalej w las, tym więcej drzew, zmęczyła mnie ta dokładność, niemal kronikarska. Poza tym – myślałem sobie – ja przecież nie chcę pisać kalki tego, co już o tym człowieku powiedziano, jaki w tym sens, ja go nie widzę. Mnie to nie bierze, nie ciągnie, „nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem” (Brunet Wieczorowa porą, reż Stanisław Bareja). Wpadłem w stan o dwa kroki tylko od paniki. Zaraz potem w objęcia prokrastynacji. Tak tak, już będę pisał. Tylko skoczę do sklepu. Zrobię porządek w plikach. Ustawię ustawienia programu ustawiane już po raz enty. Nie, dzisiaj nie, pogoda nie taka, ciśnienie leci na pysk, w głowie łupie, a jak wrzucał to kucał. Moja Kanada za oknem wcale nie pachnie żywicą, śnieg nie prószy, szarość listopadowa w środku grudnia, jak tu pisać?. W dodatku proza życia tnie czas jak wojskowy fryzjer, przy samej skórze. Nawet jeśli się nie chodziło na wagary, trzeba dźwigać ciężary. C’est la vie. Ani się spostrzegłem, a w kalendarzu czwórkę zastąpiła piątka. Niedobrze. A tam czekają na mój pożal się Panie, felieton. Albo już nie czekają, czemu i nie dziwota.
W końcu wpadłem na pomysł, by, skoro nie bardzo wiem od czego zacząć, zapytać innych. Kto zacz dla nich ten Jobs? Co wiedzą, co myślą? Na pierwszy ogień poszedł Ron. Mój rówieśnik czyli nieco młodszy od węgla kamiennego. Z powołania, wyrazu oczu i wykształcenia – rasowy księgowy.
— Jobs… Jobs? Aaa, ten programista, ten, jak to, CEO. Apple, prawda? A wiesz, ja się zawsze dziwiłem, dlaczego oni go wyrzucili. Wyrzucili go prawda? On nie żyje, prawda? Usłyszałem metaliczny dźwięk długopisu stukającego w wał na treblinki z „Nie lubię poniedziałku” Chmielewskiego” — „prawda”….
Sol, młodszy ode mnie nieprzyzwoicie, urodzony w Kanadzie ale z korzeniami filipińskimi. Student kierunku menadżerskiego, pewnie będzie miał więcej do powiedzenia. Na wszelki wypadek rzucam pytanie kontrolne — masz iPhone’a? — Nie ma ale zna.
— Jobs? No.. Nie bardzo, a czemu? Tłumaczę, że pisze tekst dla polskiego bloga. — Aaa… — widzę, że w jego oczach rodzi się subtelne podejrzenie, że mogę mieć stan podgorączkowy.
Steven, tez młody, wiecznie i wszędzie rysujący, owładnięty pasją artystycznego tatuażu i grafiki komiksowej, lubiący Led Zeppelin i Guinessa. Pytam, a on chwyta temat w lot i zaskakuje mnie przy pierwszym podejściu. — Jobs? Pixar. To znaczy najpierw usłyszałem o nim przy okazji jakiejś rozmowy o tym studio animacji filmowej. Potem dopiero zainteresowałem się nim bliżej i dowiedziałem, że jest współtwórcą Apple i ojcem sukcesów tej firmy. I że ma charyzmę, jest taki nietuzinkowy, w zasadzie był, bo już go nie ma. — Steven dodaje, że chętnie by o nim poczytał. — Nie ma sprawy, przyniosę Ci jego biografię.
Jian-Sjo (nie mogliśmy dojść do konsensusu w sprawie liternictwa jego imienia w języku tutejszym), jest przesympatycznym, błyskotliwym Chińczykiem, który zrobił dyplom z farmacji na uniwersytecie w Tokio, teraz tyra w Kanadzie, bynajmniej nie w zawodzie wyuczonym. — Jobs… Jobs… nie wiem. A nie, wiem… Apple. CEO. Nie żyje. — Co byś powiedział o tym człowieku, jak go postrzegasz, wiesz o nim coś więcej? — CEO. Apple. No, więcej nie wiem. — Nie szkodzi, dzięki, wcale nie musisz wiedzieć więcej, to żaden mus. Po jakichś kilkunastu minutach Jian-Sjo dopada mnie zdyszany. — Co się stało? — Pytam. Może biedaczysko ma wyrzuty, że za mało mi powiedział. — Nic. Tylko mi się przypomniało. Twój land to Polske, prawda? — Polska. Jak miło, że znasz to słowo, bo jest w moim ojczystym języku. — No właśnie. Znam polski zespół. Bayer Full. — O jeżu kolczasty, ja chyba śnię. Wiedziałem, że Bayer Full jest popularny w Chinach ale że mi teraz wyjedzie na scenę, kiedy ja o Jobsie. Ludzie, przecież ja tego nie mogę napisać, nikt nie uwierzy.
Z lekka oszołomiony postanawiam zapytać jeszcze jednego kolegę. Rolando uśmiecha się i jak najbardziej chce odpowiedzieć na pytanie. — Jobs? To jest ten od Microsoft? — Myślę, że mam dość, z przyzwoitości wyprowadzam jednak swojego rozmówce z błędu.
Wieczorem położyłem się spać w poczuciu definitywnego rozjazdu pomiędzy zamierzeniem a realizacją. W czym rzecz? Myślałem i myślałem, aż z tych myśli wpadłem prosto w gondolę snu niewinnego. Mgła. Znowu… Z jej puchu nagle wyłania się wizja płynna, jakby z rozgrzanego na szpuli projektora celuloidu. Sala jakiejś niewielkiej biblioteki z aspiracjami wyższymi niż półki z książkami na wynos i liczba mieszkańców miasteczka. Stół, przed nim kilkanaście krzeseł. Spotkanie? Klub dyskusyjny? Na oknach firanki. Znaczy się Polska. Parę osób siedzi, czekają na coś. Nagle widzę siebie. Niedobrze. Podchodzę do stołu, witam wszystkich, dziękuje wychodzącej właśnie pani bibliotekarce za zaproszenie, zebranym za przybycie. Cisza. Chyba zaraz coś powiem. Robi mi się gorąco ale drugim dnem podświadomości konstatuję, że to sen, nic groźnego.
— Proszę państwa, nie chciałbym, by to nasze dzisiejsze spotkanie było li-tylko prelekcją, odczytem na temat przewodni, o wiele bardziej interesuje mnie to, co wy macie do powiedzenia. Pozwólcie zatem, że ograniczę się do krótkiego zagajenia, po którym poproszę o udział w dyskusji. — Cisza. Jakieś niemrawe symptomy zainteresowania, kilka par oczu uniosło się nawet w oczekiwaniu. Brnę dalej.
— Porozmawiajmy o człowieku, który ponad własna prywatność, ponad dążenie do osobistego szczęścia w jego konwencjonalnym, pachnącym domem rozumieniu, postawił sobie cel dla wielu nieosiągalny. Postawił go wyżej, niż docierały wyobrażenia współczesnych mu ludzi. Pokazał im, jak można zmienić oblicze codzienności, jak popchnąć ludzkość do przodu, jak dokonać przemiany porównywalnej z tą, jakiej dokonano w epoce maszyny parowej, jaką wcześniej spowodowało wynalezienie koła. Jak Prometeusz, chciał dać ludziom coś, czego nie znali, co nawet nie funkcjonowało w ich rozumieniu przyszłości, nie było na to miejsca, miast niego biała plama. On ją wypełnił. Dał to, co obiecał dać, choć za cenę ogromnej determinacji i poświęceń. Swoich własnych ale też i tych, którzy mu w tym pomagali. Przyniósł ludziom nową jakość i – bez przesady można tak powiedzieć – odmienił oblicze cywilizacji. Jak Prometeusz.
— Przepraszam Pana, nie chciałabym przerywać. — Odezwała się starsza pani z tylnego rzędu. — Czy będzie pan czytał wiersze? Bo ja, to znaczy my chyba, przyszliśmy tutaj posłuchać poezji. Miało być spotkanie z poetą Pielewiczem. Stanisławem. O siedemnastej trzydzieści.
Automatycznie podciągam rękaw marynarki i czuję, że zaczynam się pocić. Na zegarku jak byk, wpół do szóstej z minutami. Patrzę na plan tego dnia, lezący na stole. „Steve Jobs, Prometeusz w czarnym golfie” – spotkanie i dyskusja, godz. 15.20. Potem już tylko wir obrazów bez ładu i składu, jakieś echo śmiechu smutnego klauna i znów na wszystko spada mgła, a ja lecę jak wiadro urwane z łańcucha – prosto w studnię. Przynajmniej dobrze, że nie szczekam. Obudziłem się adekwatnie, czyli jak to piszą w książkach, zlany zimnym potem. Ludzie, przecież ja nigdy nie napiszę tego felietonu.
Jeszcze przez parę dni męczy mnie ten zły sen, po głowie kołatają się moje „wywiady” z kolegami, którzy niewiele mieli do powiedzenia i wyszło to bardziej jak kiepski żart. Tak naprawdę jednak wcale się z tego nie śmieję, wcale mnie to nie dziwi. To, że ja jestem w „klubie” Apple, nie oznacza, że każdy ma w nim być. Że każdy ma odpowiadać na zawołanie litanią faktów i anegdot z życia Steve’a. Przecież równie dobrze ktoś, kto uwielbia samochody, mógłby mnie spytać o jakieś konkrety na temat Volvo chociażby. O Saabie nie wspominając. Albo co myślę o zastosowaniu koła dwumasowego w silnikach wysokoprężnych. Bardzo możliwe, że pomyślisz teraz, ot zagadnął kilku kolegów, to żadna grupa reprezentatywna. Fakt. Ale wybrałem ich na chybił trafił. Każdy z nich ma inne pochodzenie, wykształcenie, tradycję i kulturę, w jakiej dorastał. To jest Kanada właśnie, kraj kosmopolityczny – prawie wszyscy są tutaj, w tym lub jednym z poprzednich pokoleń, imigrantami. Dla mnie są jak najbardziej reprezentatywni. Oczywiście, mógłbym pojechać na University of Toronto, najlepiej od razu w sam środek grupy studentów informatyki. Tam Jobs byłby znany o niebo lepiej ale chyba nie o to chodzi.
Jobs. Apple. Jak to właściwie było ze mną? Wracam wspomnieniami do lat dziewięćdziesiątych. Do czasu, kiedy w mojej Ojczyźnie większość ludzi uwierzyła, że będzie lepiej. Szło nowe. Szło i szło, była nadzieja i był entuzjazm. Jak to powiedział Tym w „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz” – zmiany, zmiany, zmiany. Wyszedłem kiedyś ze swojego biura w wielkim mieście. Z czystej ciekawości wstąpiłem do sklepu komputerowego w tym samym budynku. Okazało się, że to siedziba firmy, która poza sprzedażą sprzętu jakiegoś Apple tworzy specjalistyczne oprogramowanie na system operacyjny, którego nie znałem. Sam byłem wtedy na etapie wczesnego Windows, jeszcze niedawno pierwszy raz w życiu stukałem dla zabawy w TAGu i nie mogłem się nadziwić, że tak można – ot, na ekranie, takie cudo. Aż wstyd się przyznać ale swoje ówczesne artykuły pisałem na maszynie. Takiej elektronicznej, która potrafiła zapamiętać cały wiersz i go potem „wykasować”. Myślałem, że to szczyt postępu. Wysyłałem maszynopis do redakcji i nikt, pewnie w poczuciu delikatności sytuacji, nie powiedział mi, że to już nie ten czas, że taka maszyna to ślepa uliczka technologicznej ewolucji.
Tamtego dnia zobaczyłem po raz pierwszy w życiu komputer Apple. Dziwny interfejs, wszystko było takie „odwrotnie windowsowe”, choć podobne. Szczególnie dziwna była myszka. Mili gospodarze szybko wprowadzili mnie w kurs dzieła. Dobrze pamiętam. To była fascynacja od pierwszego wejrzenia. Dlaczego? Nie potrafię odpowiedzieć. Inność. Inność przyciągająca, intrygująca, magnetyczna. To pociągało mnie zawsze. Wtedy też pierwszy raz usłyszałem coś o Wozniaku, o Jobsie. O tym, że system operacyjny, zastosowane w nim rozwiązania, sama koncepcja i dopracowanie zostawiają inne istniejące na rynku w tyle. Kilka lat później sam dochodziłem często do konkluzji, że ten tył to czasem niemal droga czwartej kolejności odśnieżania. W samym środku pola pod buraka cukrowego.
Dzisiaj jestem mniej ortodoksyjny i widzę to nieco inaczej. Nie jestem zaperzonym na Billa i na jego Windows fanatykiem z musu (jabłkowego oczywiście), pracowałem na okienkach przez lata. Poznałem Linuksa i też nie mogę powiedzieć złego słowa. W międzyczasie, zanim stałem się szczęśliwym posiadaczem spełnionego snu nocy letniej, lubiłem zaglądać tam, gdzie można było porozmawiać z ludźmi znającymi temat od kuchni. Z bliska zobaczyć nowy komputer Apple. Bardzo chciałem mieć jeden z nich. Bardzo. Rozumiesz mnie, prawda? Cena była jednak – jak dla mnie – zaporowa. Mentalnie zaporowa – no bo jak to, dwa, trzy razy więcej niż inny komputer? Nie wiedziałem, że to jak porównywać wielbłąda do wrotek w samym środku Sahary. Wytłumaczyli mi. Powiedzieli dlaczego. Rozumiałem ale kieszeń kręciła głową i wyciągała za kołnierz na ulicę, taki habit, przyzwyczajenie, by w sklepie patrzeć najpierw na najniższe półki. Radziłem sobie z tym coraz gorzej, zwłaszcza, że kolejne modele, kolejne odsłony produktów Apple były coraz ciekawsze. Może nie zawsze aż tak bardzo zwalały mnie z nóg ale nie przesadzajmy. Raz Dedal, raz Ikar, to wciąż było – na tle całej szarej reszty, świeże, ciekawe, odważne. Aż przyszedł czas na komputer, który z szarością zerwał na dobre i to dosłownie.
iMac G3. Kiedy go zobaczyłem, a stały trzy obok siebie, zdałem sobie sprawę, że prędzej czy później ale muszę, muszę go mieć. Nawet jeśli nie jest czerwony jak cegła, gorący jak piec. All-in-one. Pojęcie dopiero raczkowało. Dziwoląg. A to przecież reaktywacja pierwszego Maca. Tego od „Hello :)”. Reaktywacja ściągnięta z jakiegoś filmu S-F. Niesamowite. Piękne. I te kolory, które przyszły po tym pierwszym, – błękicie zielonego morza. Jobs? Coraz więcej o nim słyszałem. Dopiero jednak solidniejsze wejście w internet pozwoliło mi dowiedzieć się czegoś więcej i to był początek mojej fascynacji Stevem. Fenomenem, bez dwóch zdań. W kategoriach osobowości i w kategoriach biznesowych.
Zaraz zaraz. Gdzie jest miejsce na włożenie dyskietki? Nie ma? Naprawdę? Pamiętasz, jaki to był szok? Jak o tym dyskutowano? Ile było krytyki? A On wiedział. Nie ostatni raz. Jakby potrafił wyjść o te kilka mil przed orkiestrę tęgich głów i zobaczyć, gdzie rozwidlają się drogi, w którą stronę należy pójść, żeby nie wylądować na oślej łączce, w nudnej książce o chybionym pomyśle, o koncepcji, która nie przeżyła własnego autora. Trzeba mieć odwagę, by stanąć naprzeciw parlamentu siwoszarych klawiatur i wielkich monitorów z tyłkami jak u monstrualnej osy, pokazać im, że mają na oczach klapki jak chabeta z węglarką za ogonem. Think different. Thomas Watson (senior), założyciel i pierwszy szef IBM miał w swoim biurze ścianę, a na niej hasło i motto zarazem: Think”. Tego już jednak większość z posiadaczy iPhone’a nie pamięta, nie wie. Steve posiadł umiejętność wykreślania ze świadomości społecznej ery elektroniki pojęć, które zastępował innymi. Rozwiązań, które strącał do szuflad i gablot nowatorskimi, rewolucyjnymi, czasem wręcz szokującymi. Bywało, że zbytnio, bywało, że nie przyjmowały się tak dobrze. Ale to margines. Potrafił też patrząc, widzieć inaczej niż wszyscy, nawet jego bardzo otwarci na poszukiwanie Nowego współpracownicy. Coś było kanciaste, On pytał, czemu nie można tego zaokrąglić. Burrell Smith zaprojektował płytę główną, na ówczesne czasy rewelacyjną, Steve poprosił, żeby inaczej rozłożył na niej elementy, żeby je uporządkował w logiczną mozaikę. Bo tak będzie piękniej. Płyta główna. Piękniej. Czytałem o tym ostatnio na CNET.com i wcale mnie zdziwiło. Jeśli ktoś zna trochę początki Macintosha (oczywiście historia Apple sięga wcześniejszych czasów Lisy i Apple 2), wie że Jobs doprowadzał swoich kolegów, pracowników, do stanu rozpaczy i psychicznego wyczerpania takim właśnie „a czemu to nie może być zaokrąglone?”. Czy to nie dzięki tej jego bezkompromisowości Apple stawało się i dziś jest niemal permanentnym synonimem niezawodności i najwyższej jakości?
#
Nie zdążyłem kupić jeżynowej landrynki. Wyjechałem z Polski, choć ona nie wyjechała ze mnie. Na obcej ziemi nastąpiło moje spotkanie z komputerem, któremu już postanowiłem nie odpuścić. Trochę to zajęło ale w końcu na moim biurku stanął pierwszy produkt Apple jaki kiedykolwiek miałem na własność – iMac. Trochę to trąci paradoksem. Od tak dawna w fascynacji i nienakarmionej ciekawości wszystkiego, co z Apple związane, zrealizowałem swoje marzenie tak późno. Lepiej późno jednak, niż wcale, a radość była tym większa. Akurat w tym czasie wpadła mi do reki książka, która tak naprawdę otworzyła mi oczy na historię firmy, na to, jak powstawał Macintosh, co było wcześniej, jak niesamowici ludzie pracowali na sukces, który dzisiaj niemal z automatu przypisuje się Jobsowi. Książkę tę napisał Andy Hertzfeld, jeden z pierwszych pracowników Apple. Właściwie jest to kompilacja wspomnień własnych Andy’ego i jego kolegów, koleżanek z firmy. Rarytasem są kopie odręcznych rysunków, pomysłów, projektów, często na kartkach jak ze szkolnego zeszytu. W jakimkolwiek zestawieniu książek poświęconych Apple absolutnie nie może zabraknąć tej pozycji. „Revolution In The Valley: The Insanely Great Story Of How The Mac Was Made” (O’Reilly Media). Nie wiem, czy została wydana w języku polskim. Anegdoty i historie w niej opisane oraz wiele innych, jak również cała kopalnia wiedzy o ludziach, którzy tworzyli Macintosha, czekają na ciekawych na stronie prowadzonej przez Hertzfelda: www.folklore.org. Polecam z całym przekonaniem. Sama książka jak najbardziej dostępna na Amazon.com.
Właśnie ze stron tej książki po raz pierwszy przyszły do mnie twarze ludzi, o których nie miałem wcześniej zielonego pojęcia. Myślałem – wstyd przyznać – że najpierw Wozniak i Jobs, potem już tylko Jobs, owszem, ktoś musiał dla niego pracować ale to On był omnibusem, oni wykonawcami. Jak bardzo się myliłem. Przecież co człowiek – z tamtych pierwszych ciasnych biur Apple – to geniusz albo nieprzeciętny talent. Czasem ekscentryk ogarnięty pasją, z którą było lub nie było Jobsowi po drodze. Wielu ich. Samorodny geniusz-inżynier Burrell Smith, Susan Kare, Dan Kottke i inni. U Hertzfelda jest sporo i o Jobsie. Inaczej. W innym świetle ten portret kreślony i każdy do niego dokłada jakąś cząstkę. Taki Jobs jest mi bliższy niż jego drobiazgowy portret nakreślony w biografii Mistrza przez Isaacsona. Może dlatego, że jest bardziej ludzki, ze swoimi niedoskonałościami, irytującymi wręcz cechami charakteru, niskim poziomem empatii. Tak, wszyscy znają opowieści o tym, jak wymagającym był szefem i jego współpracownicy to potwierdzają. Dla niektórych z nich często to oznaczało zbyt wiele, nie wytrzymywali, niektórych sam zwalniał. Mimo to, mimo że jedni odchodzili, drudzy przychodzili, przy Jobsie wciąż, zawsze, była grupa genialnych twórców, inżynierów, programistów, z których każdy zasługuje zapewne na oddzielną książkę. Jest to obraz niejednoznaczny, jakby wielowarstwowy, od jednej strony tęczy, do drugiej. Steve to nie tylko tyran i tytan pracy, na którym nie robi wrażenia, że ktoś prawie mdleje przy biurku po kilkunastu godzinach przed ekranem non stop. On jest po prostu pochłonięty misją, wszystko inne schodzi na dalszy plan, to prawda, że czasem także i ludzie, których potrafi ranić. Ale też pociąga ich za sobą, na ten okręt płynący wbrew wiatrom i pod prąd. Ma dar przyciągania najlepszych. Opowieść o sprzedawaniu słodzonej wody znasz na pewno. Tak, czasem kilka zdań wystarczyło Jobsowi, żeby przekonać kogoś do współpracy. Oni wszyscy to pamiętają. Perfekcjonista w każdym calu…
Och, przecież pisanie takich rzeczy nie ma sensu. Frazesy, puste słowa, gotowe zestawy przymiotników i klocków do samodzielnego układania apoteozy, tylko w wolne miejsce wpisać kogoś Wielkiego. I gotowe. Nie chciałem tak pisać o nim i nie będę. Choć, kiedy teraz patrzę przez ramię na fotografię z okładki, odnoszę wrażenie, że pan Jobs, te jego oczy przewidujące to, co za granica nieprzewidywalności, mówią do mnie ze skromnością będącą znakiem firmowym mości pana Zagłoby: „nie chwaląc się, Jam to uczynił”. Hej Steve, poddaję się. Jesteś dla mnie za wielki. Nie napiszę tego felietonu. Niech Słońce świeci jak świeciło, miejsce motyki jest w ogrodzie. Ty potrafiłeś inaczej, potrafiłeś więcej. Potrafiłeś, czego nikt inny nie zdołał. I dopiąłeś swego. Szkoda, że tak wcześnie musiałeś ze swojego flagowego żaglowca przesiąść się do małej łódki. Odwiedzę Cię czasem. W chmurze, którą sam tworzyłeś.
I jeszcze coś. Dziękuję.
Epilog
Piąta z minutami. Na zewnątrz temperatura odczuwalna w okolicach -25’C. Silnik budzi się z entuzjazmem niedospanego misia trąconego grabiami w środku zimy. Wpływam na asfaltowe wody rzeki srebrnej od soli. Razem z tysiącami chińskich lampionów dryfujących z prądem. Pielgrzymka na kolejna zmianę. Szkoda, że w radio nie zagrają mi jakiegoś kawałka Bayer Full. Rozbudzony już silnik mruczy jak na złość monotonną kołysankę i muszę się uszczypnąć, jeśli chcę dojechać do celu. Resztki snu kołatają się w moich myślach. A niech to. Pozwalam powrócić tamtej wizji, która zlała mnie potem w środku nocy.
W bibliotecznej salce ten sam stół, te same krzesła, inni ludzie, tym razem jestem o czasie, wszystko gra.
— Proszę Państwa, dziękuję, że na nasze zaproszenie odpowiedziało tak wielu zainteresowanych. — Nie przesadzam, na sali pewnie z siedemnaście osób. — To bardzo budujące i świadczy o tym, — tu kieruję porozumiewawcze spojrzenie na przesympatyczną panią bibliotekarkę — że takie spotkania jak to dzisiejsze są potrzebne.
— Myślą przewodnią dzisiejszego… — jakiś mężczyzna w skórzanej kurtce wchodzi na salę i siadając przeprasza za spóźnienie — Witamy, witamy, dziękujemy za przybycie… kontynuując… myślą przewodnią dzisiejszego spotkania jest:
„Steve Jobs – Prometeusz w czarnym golfie”. — Widzę zaciekawienie w oczach zebranych, to dobry znak. Odzywa się spóźnialski. — To ja może pierwszy zabiorę głos w dyskusji. Z mojego doświadczenia, a wiem o czym mówię, bo siedzę w tej branży od lat — wszystkie oczy kierują się na niego, moje także — mogę bez pudła powiedzieć: jak Golf, to tylko diesel. Absolutnie kochani, wyłącznie.
Niektóre imiona moich rozmówców zostały na ich prośbę zmienione
Bez obaw nie będę tutaj roztrząsał tematu Steve’a i jego skłonności do kontrolowania wszystkiego co tylko związane z firmą Apple i sposobu wykorzystywania urządzeń tej firmy. Jednak mnie jako fana produktów ze znakiem nadgryzionego jabłuszka totalnie rozbawiły trzy filmiki z serii The Simpsons.