Wiadomo, że bezpieczny komputer to ten wyłączony ;) A stopień bezpieczeństwa komputera jest wprost proporcjonalny do poziomu świadomości użytkownika. Jako macuserzy jesteśmy w stosunkowo komfortowej sytuacji, ponieważ z racji uniksowych podwalin OS X, wiele zagrożeń znanych z alternatywnych platform, jak np. Windows, nas nie dotyczy. Oprogramowanie antywirusowe (np. ClamXav) w zasadzie służy do tego, by nie przekazywać zainfekowanych plików dalej, ergo: ta nadmierna troska przynosi więcej korzyści nie tyle nam samym, co użytkownikom komputerów z innymi systemami operacyjnymi. Ktoś może zarzucić, że przecież wirusy na Maki są. Ale czy faktycznie dopóki sami nie pozwolimy im na działanie – podając hasło administratora – narobią wymiernych szkód?
Od początku mojej przygody z platformą Apple, czyli 1996 roku pamiętam zaledwie jeden przypadek wirusa w systemie klasycznym – MBDF A. Być może problemy mnie omijają, ponieważ staram się unikać podejrzanych witryn, i nie klikam bezmyślnie co popadnie? :)
Na pecetach z Windowsem obecnie wirusy stały się nieco mniej groźne, ale i tak warto wzbogacić system o jakiekolwiek zabezpieczenie, np. Microsoft Security Essentials, bądź darmowy antywirus, jak np. Avast Home Edition. Niestety, nawet takie aplikacje, nie gwarantują czystości komputera od bardziej upierdliwego oprogramowania – adware, malware i spyware. Dlatego standardową procedurą czyszczącą, którą dokonuję na PC jest pobranie najbardziej aktualnej wersji programu AdwCleaner i wykonanie skanowania. Czasami rozszerzam tę procedurę dodatkowo o uzupełniające rozwiązania alternatywne, jak Combofix czy Malwarebytes Free Anti-Malware.
Okazuje się jednak, że i na Maku z OS X możemy „przypadkiem” dorobić się niechcianego gościa. Na szczęście, możliwości usadowienia się w trzewiach systemu są ograniczone i w zasadzie odrobina ręcznego dłubania może naprawić skutecznie problem. Poniżej przedstawiam dwa programy, których użycie pozwoli wam spać spokojnie i beztrosko.
AdwareMedic (autor: The Safe Mac) to stosunkowo nowe narzędzie, które zastąpiło TSM Adware Removal Tool. Do pobrania za darmo (choć autor doceni każdą zapomogę finansową). Ostatni raz AdwareMedic pomógł w niedzielę, uwalniając recenzowanego wcześniej MacBooka Air, od wrednego szkodnika wyświetlającego w Safari kompletnie niepożądane strony internetowe.
MacScan (autor: SecureMac) to niestety płatne oprogramowanie (ja, o ile mnie RAM nie zawodzi, stałem się posiadaczem licencji przy okazji zakupu jakiejś paczki aplikacji). Działa jednak sprawnie i często długotrwałe skanowanie ujawnia m.in. sporo wrogo nastawionych ciasteczek, prowadzących podwójny żywot.
Jeśli więc dbacie o bezpieczeństwo danych i wolicie trzymać rękę na pulsie a sprawy pod kontrolą, to nie poprzestawajcie na wykonywaniu kopii zapasowych, ale sprawdźcie również wyżej wymienione programy.
Początkowo, wpis ten miał być poświęcony kombinacjom klawiszy przyspieszającym obsługę systemowego klienta pocztowego Apple Mail. Jednak po spisaniu znanych mi skrótów, przetestowaniu ich i opisaniu, postanowiłem poszukać jeszcze innych. Jak wiadomo, w opisach opcji w menu programów, nie wszystkie są ujęte. No i trafiłem na interesującą witrynę, która zawiera tyle ciekawych informacji, że automatycznie pierwotny temat stał się mało atrakcyjny.
Jakiś czas temu Kuba zaprezentował na blogu przydatny zestaw wybranych kombinacji klawiszy, natomiast dziś zapraszam do odwiedzenia wspomnianej wyżej strony, na której znajdziecie skróty klawiaturowe do wielu popularnych aplikacji. Ta strona to dashkards, autorstwa grupy zapaleńców występujących pod szyldem KeyboardKahuna.
Być może odgrzewam kotleta i wielu z was, drodzy czytelnicy zna dobrze dashkards, ale pewności co do tego nie mam. Ponieważ jednak nic tak nie przyspiesza pracy w programach jak opanowanie skrótów, zachęcam do zapoznania się z zasobami tej strony.
Sporym plusem jest również fakt, że ze strony można pobrać widget ułatwiający dostęp do arkuszy skrótów. Dashboard lata świetności ma za sobą, i np. widget dashkards nie prezentuje się zbyt atrakcyjnie w OS X Yosemite. Trudno się zresztą dziwić, bo nie był dawno uaktualniany. Podobnie jest niestety również z samą witryną, ale o ile autorzy programów nie modyfikują z wersji na wersję własnych skrótów, większość z nich powinna wciąż funkcjonować.
Do tej pory powstały arkusze skrótów do następujących programów:
W Mac App Store można znaleźć wiele programów, które również ułatwiają przyswojenie skrótów klawiszowych, ale znakomita większość z nich jest płatna lub ogranicza się wyłącznie do systemu oraz aplikacji, które z nim dostajemy. Tu mamy pokaźny zestaw, do tego całkowicie za darmo. W jednym miejscu. Polecam!
Bez obaw, nie chodzi o łatanie dziur obniżających bezpieczeństwo systemu :) Po prostu wczoraj opublikowane uaktualnienie do wersji 3, wprowadza tyle ciekawych zmian w Yoink, że grzechem byłoby to pominąć i skwitować milczeniem.
Yoink recenzował niedawnoKuba. Tak więc nie widzę sensu kolejny raz przedstawiać programu. Natomiast poniżej wymienię najważniejsze funkcje najnowszej wersji:
poprawiona obsługa myszy gwarantująca łatwiejszą i szybszą nawigację do „półki” Yoink, pomocne zwłaszcza przy wielu biurkach oraz aplikacjach i oknach w trybie pełnoekranowym,
możliwość zmian rozmiarów okna Yoink, automatycznie lub do określonej ilości plików,
szybki podgląd plików w stosie z wykorzystaniem prawego klawisza myszy,
uaktualniony wygląd Yoink, spójny ze stylistyką najnowszej wersji OS X 10.10,
nowa ikona aplikacji oraz dopieszczone elementy interfejsu użytkownika,
poprawki błędów i inne wewnętrzne usprawnienia, m.in. lepsza współpraca z podglądem QuickLook, uporządkowane preferencje aplikacji, nazewnictwo i ścieżki plików.
Jeśli do tej pory nie daliście szansy temu zadziwiająco użytecznemu narzędziu, możecie przez ponad dwa tygodnie (a dokładnie 15 dni) przetestować w pełni funkcjonalną wersję do pobrania tutaj (jeśli wcześniej już testowaliście, to trzecią wersję możecie odkryć na nowo – czas będzie liczony od początku).
Zalecam jednak pośpiech, ponieważ przez ograniczony czasowo okres, Yoink w Mac App Store dostępny jest z 60% upustem (w cenie €1,79 – normalnie €4,49). Oczywiście, uaktualnienie Yoink jest darmowe dla obecnych użytkowników.
Yoink wymaga systemu OS X Lion lub nowszego (zalecany OS X Yosemite), powstał w 2011 roku i zyskał uznanie użytkowników potwierdzone wysokimi notami (średnia ocen wszystkich wersji to 4,5 gwiazdki!). Został również wyróżniony przez Apple w kategoriach Invaluable Utilities i Get Stuff Done.
Jeśli chcecie być na bieżąco w temacie uaktualnień i nowych produktów Matthiasa Gansriglera śledźcie applesauce. Oczywiście wiele informacji znajdziecie też u źródła:
Surfując po bezkresnych wodach oceanu zwanego Internetem nie tylko odwiedzamy witryny internetowe, które nas interesują ale również bardzo często pobieramy wszelkiego rodzaju pliki. Przeglądarka Safari pozwala w znacznej mierze zatrzeć ślady naszej sieciowej aktywności, dzięki wybraniu z menu programu (Safari lub Historia) opcji Wymaż historię i dane witryn…
Dodatkowo możemy też bezpośrednio w oknie Pobieranie skopiować odsyłacz do pobranego pliku lub skasować wybrany wpis (lub wszystkie) z listy.
Okazuje się jednak, że wcale informacje o pobranych plikach nie są w ten sposób trwale usuwane z systemu. Ba! nawet wybranie trybu prywatnego (menu Plik -> Nowe okno prywatne) nie sprawi, że tajemnica będzie znana tylko nam.
Aby wyświetlić ukrytą historię ściągniętych z sieci rzeczy należy otworzyć aplikację Terminal a w niej wprowadzić i zatwierdzić klawiszem Enter, następujące wyrażenie:
sqlite3 ~/Library/Preferences/com.apple.LaunchServices.QuarantineEventsV* 'select LSQuarantineDataURLString from LSQuarantineEvent'
Dodanie | sort (ta pionowa kreska to pipe) na końcu wiersza uporządkuje wyniki. Jeśli wyświetlone informacje nadal nas nie satysfakcjonują, możemy wyciągnąć z bazy dodatkowe dane, takie jak datę i porę pobrania plików. W tym celu należy użyć zmodyfikowanego polecenia (należy pamiętać, że całe wyrażenie stanowi jeden długi wiersz!):
A poważnie, to przydaje się gdy szukamy łącza to dawno pobranego pliku, a wcześniej z determinacją maniaka prywatności wyczyściliśmy skutecznie (jak widać, wcale nie) miejsca, zawierające takie informacje. Co więcej, dzięki tym informacjom możemy też sprawdzić czy nie ściągnęło się przy okazji coś, czego wcale na Maczku nie chcemy.
Oczywiście można bazę dokumentującą nasz download wyzerować. Wystarczy wpisać i zatwierdzić poniższe:
sqlite3 ~/Library/Preferences/com.apple.LaunchServices.QuarantineEventsV* 'delete from LSQuarantineEvent'
W efekcie ponowne wywołanie wcześniejszych wyrażeń nie wyświetli żadnych wpisów. Jeśli zamierzacie skorzystać z takich porządków regularnie wystarczy stworzyć skrypt Automatora:
do shell script "sqlite3 ~/Library/Preferences/com.apple.LaunchServices.QuarantineEventsV* 'delete from LSQuarantineEvent'"
Historia pobrań działa w połączeniu chyba ze wszystkimi popularnymi przeglądarkami www (Safari, Chrome, Firefox), powinna również rejestrować aktywność większości innych programów, jak np. klienci FTP. Wyjątkami są tu App Store (MAS) oraz iTunes Store.
Być może aplikacje typy CleanMyMac potrafią również oczyścić czeluści systemu z takich danych, tego nie wiem – jeśli macie jakieś doświadczenia w tej materii, podzielcie się w komentarzach.
Skąd w ogóle ta historia pobrań? Otóż w OS X, od wersji Leopard, gdy pobierzemy plik z sieci przechodzi on przez tzw. menedżer kwarantanny. W przypadku ściągniętych programów na pewno nie raz ujrzeliście taki monit, proszący o podjęcie decyzji:
Powodem wyświetlenia tego okna jest zwrócenie uwagi użytkownika na bezpieczeństwo. Oczywiście można to zachowanie wyłączyć, jak się domyślacie znów dzięki użyciu Terminala:
defaults write com.apple.LaunchServices LSQuarantine -bool NO
Wystarczy wznowienie komputera, przelogowanie lub zresetowanie Findera i nowe preferencje zaczną obowiązywać. Zmiana „NO” na „YES” przywraca domyślne zachowanie.
Okazuje się jednak, że mimo wyłączenia mechanizmu pokazywania tego okna, każdy pobrany plik (program bądź dokument) jest rejestrowany w bazie i dopiero opisany wyżej sposób czyści historię definitywnie.
Jedną z nielicznych fajnych funkcji dostępnych standardowo w Windows (nie pamiętam, czy od wersji 7 czy Visty) jest możliwość powiększenia okna do obszaru biurka lub jego połowy, poprzez przyciągnięcie go do górnej lub jednej z bocznych krawędzi ekranu. To szybki i wygodny sposób na np. porównanie zawartości dwóch umieszczonych obok siebie okien. Dla mnie znaczenie ma tu też aspekt estetyczny, lubię gdy gabaryty okien są jednakowe. Z tego powodu w Mavericksie oraz wcześniej, korzystałem z darmowego programu BetterTouchTool, który taką możliwość porządkowania okien na ekranie, dodawał do OS X. BTT miał jednak inne, główne zadania, tj. tworzenie dodatkowych gestów, pozwalających na maksymalne wykorzystanie Magic Mouse, Magic Trackpad czy gładzika wbudowanego w MacBooki.
Po przesiadce na Yosemite i krótkiej z nim zabawie, zaczęło mi brakować tego przydatnego drobiazgu. Mógłbym oczywiście zainstalować znów BTT, ale przypomniało mi się, że jest jeszcze inna aplikacja – Cinch. Cóż, odwiedziny witryny produktu w Mac App Store nie nastawiły mnie przychylnie. Sześć euro to trochę za wiele za program, który robi tak niewiele. Postanowiłem więc wspomóc autora BetterTouchTool, bo pamiętałem, że również w MAS jest ten soft dostępny. A dokładnie, to był. Wygląda na to, że autor postanowił aplikację udostępniać wyłącznie za darmo i bez pośrednictwa sklepu Apple. Jednak buszując po MAS okazało się, że Andreas Hegenberg oferuje tu za bardzo rozsądne pieniądze, aplikację BetterSnapTool! Program ten to tańsza alternatywa dla Cinch, o znacznie większych możliwościach. A jako, że mam tylko Magic Mouse i dodatkowe gesty są raczej mało użyteczne, postanowiłem nabyć ten program pozwalający na pozycjonowanie okien na ekranie.
Co potrafi BST? Całkiem sporo. Możemy:
powiększyć okno do maksymalnych rozmiarów Biurka z zachowaniem miejsca dla belki Menu oraz paska Doka (przyciągnięcie to górnej krawędzi ekranu),
powiększyć okno do połowy przestrzeni Biurka oraz umieścić je przy lewej bądź prawej krawędzi ekranu (przyciągając okno odpowiednio do tych krawędzi),
powiększyć okno do 1/4 powierzchni przestrzeni Biurka i ustawić taką ćwiartkę w odpowiednim narożniku (przyciągając wybrane okno do odpowiedniego narożnika),
powiększyć okno do maksymalnej wysokości ekranu i 1/3 jego szerokości – w ten sposób można rozmieścić i porównać np. zawartość trzech okien ulokowanych obok siebie!
powiększyć okno do maksymalnej szerokości i 1/2 wysokości ekranu – i np. ustawić tak dwa okna jedno nad drugim,
ustawić centralnie, do lewego lub prawego górnego narożnika bez skalowania,
przenieść okno, wycentrować lub powiększyć je do maksymalnych rozmiarów na drugim monitorze!
Jeśli powyższe nie zrobiło na was wrażenia, to przygotujcie się na najlepsze! Bo BetterSnapTool jest w pełni konfigurowalny. Po za powyższymi opcjami, użytkownik może dla okna aktywnej aplikacji ustalić specyficzne wartości, ile % obszaru ekranu ma takie okno zajmować.
Chcecie więcej? To macie :) BST pozwala na tworzenie własnych obszarów dopasowania/pozycjonowania (tzw. snap areas). Co to oznacza? Ano to, że możemy ustawić np. okno Findera w wybranym miejscu ekranu, dopasować pożądaną szerokość/wysokość okna i na jego podstawie utworzyć szablon do którego będą stosowały się inne okna, systemowe lub wybranych aplikacji. Co ułatwia dodatkowo sprawę, to fakt, że przyciąganie z przeskalowaniem może być aktywowane dopiero po wciśnięciu klawisza modyfikującego (np. Shift), wtedy na ekranie pojawia się „gorący obszar”, do którego wybrane okno musimy przenieść. Obszar ten może być opisany, niewidoczny, posiadać wybrany kolor tła, krawędzi oraz jej grubość i styl. Musicie tego spróbować sami, bo potencjał konfiguracyjny jest tu naprawdę ogromny!
Same preferencje BetterSnapTool skrywają dodatkowo multum ustawień. Autor przekazuje nam pełną kontrolę nad tym wyjątkowo elastycznym kawałkiem oprogramowania. Nie tylko zmienimy tu wygląd, dodamy skróty klawiszowe dla większości dostępnych opcji, ale również doprecyzujemy jak mają zachować się standardowe przyciski okna (czerwony, żółty i zielony), gdy będziemy na nie klikać prawym lub środkowym klawiszem myszy.
Bez dwóch zdań, BetterSnapTool to program genialny. Co więcej, dostępny w Mac App Store za zaledwie €1,79. Uwielbiam takie aplikacje, mega-użyteczne narzędzia do wydawałoby się prostych i niepozornych czynności.
Nagrywanie obrazu iPhone lub iPada, dotąd wymagało dodatkowego oprogramowania. Większość liczących się odbiorników AirPlay, takich jak App Dynamic AirServer, Squirrels Reflector czy X-Mirage oferuje wbudowaną opcję nagrywania obrazu, przesyłanego strumieniowo do komputera (zdaje się, że Splashtop Mirroring360 ma otrzymać tę funkcję wkrótce). Alternatywą są też appki dla iOS, zapisujące w tle to co robimy na iGadżetach.
Okazuje się, że uaktualnienia systemu OS X (do wersji 10.10) oraz iOS (do wersji 8.x) dodają m.in. nowość w postaci możliwości rejestrowania obrazu urządzenia, pod warunkiem, że podpięte jest ono do Maczka za pomocą kabla USB-Lightning. Tak więc starsze modele z 30-pinowym złączem docka (jak np. iPhone 4/4s, czy iPad 2) się tutaj nie kwalifikują.
Do nagrywania obrazu i dźwięku służy aplikacja QuickTime Player, która w Yosemite została odrobinę odświeżona. Po jej uruchomieniu wybieramy z menu Plik opcję Nowe nagranie filmowe.
Domyślnie uruchomi się obraz z kamery iSight, ale w prosty sposób możemy zmienić źródło sygnału, na iPhone lub iPada. Ponadto możemy wybrać urządzenie rejestrujące dźwięk oraz ustawić jakość nagrania.
Oczywiście w nagraniu da się utrwalić to, co widzi kamera naszego smarfona / tabletu :)
Rozwiązanie działa to całkiem fajnie, jednak zauważyłem dwie sprawy wymagające poprawy:
zdarza się, że okno podglądu się zamyka a QT wyświetla komunikat o błędzie,
obrót iUrządzenia powoduje że obraz przez chwilę jest zniekształcony, nim zostanie poprawnie przeskalowany do nowych proporcji i wymiarów ekranu.
Co do samej jakości nagrania oraz płynności nie mam zastrzeżeń. Jest lepiej niż w przypadku wspomnianych na początku wpisu programowych odbiorników AirPlay. Filmowanie naszych działań na iPhonie / iPadzie może być ciekawą formą prezentacji recenzji aplikacji, lub interesującym uzupełnieniem np. materiałów szkoleniowych. Zresztą pomysłów na wykorzystanie takiej opcji jest bez liku, i jestem przekonany, że przynajmniej część czytelników applesauce wykorzysta tę możliwość.
Chyba od zawsze, produkty Apple były uważane za długowieczne. Jedną z zalet, stawiającą ten hardware wyżej nad asortymentem konkurencji, jest dłuższy czas wspierania go przez oprogramowanie systemowe. Czyli kupując np. Maka, płacimy więcej ale mamy też na dłuższy czas spokój. Patrząc na pogłębiającą się tendencję, że większość nowych komputerów z jabłkiem ma coraz mniejsze możliwości w kwestii wymiany komponentów, jesteśmy niejako zmuszeni do dokonania wyboru: albo stary – jeśli jeszcze „zipie”, albo wymiana na nowy. W sumie to rozumiem takie podejście i jestem na tak. Co z tego, że peceta mogę rozbududowywać w zasadzie w nieskończoność, ponosząc przy tym mniej lub bardziej regularne wydatki (bo do dobrego człowiek bardzo szybko się przyzwyczaja, a apetyt rośnie…)? Może się okazać, że wymieniając Maka po kilku latach nie dość, że jego cena będzie niższa niż sumaryczne koszty upgrade’ow peceta, to wydajność i stopień zawansowania finalnej konfiguracji nowego komputera będzie wyższy, niż tego pieczołowicie modernizowanego. A poprawa komfortu pracy znacznie bardziej odczuwalna.
Nie ukrywam, że z zazdrością patrzę na nowe jabłuszka w rękach przyjaciół (np. takie). Ech… gdyby w życiu człowiek miał tylko takie wydatki i problemy. Niestety rzeczywistość jest bardziej brutalna i z zadowoleniem przyjąłem informację, że moje wiekowe iMadło znajduje się w grupie komputerów kwalifikowanych do instalacji systemu OS X 10.10.
Dla przypomnienia, od maja 2008 roku użytkuję iMaca (Early 2008) Core 2 Duo @2.66 GHz, w konfiguracji: 4 GB pamięci RAM (rozszerzona przeze mnie ze standardowych 2 GB krótko po zakupie), dysk twardy SATA 320 GB, karta graficzna ATi Radeon 2600 Pro 256 MB VRAM, matryca 20″. Trudno uznać obecnie taką jednostkę za demona prędkości, dziś zamiast robienia dobrego wrażenia prędzej może wzbudzić współczucie :)
Jednak ten komputer wciąż działa i wykonuje nadal sprawnie wiele czynności. Owszem, wystawia na próbę moją cierpliwość, ale większość pecetów z podobnym stażem albo trafiła już na cmentarzysko elektrośmieci, albo niespecjalnie nadaje się do użytku z Windows 8.x. iMac przyszedł do mnie z OS X 10.5, a Yosemite jest na 99,9% ostatnią wersją systemu operacyjnego, który da się na nim nie tylko zainstalować, ale przede wszystkim – używać. Właśnie od tym ostatnim, oraz parę ogólnych wrażeń z najnowszego OS X, kilka słów niżej.
Za uaktualnienie iMadła zabrałem się kilka dni po udostępnieniu oficjalnej wersji systemu. Oczywiście byłem ciekaw już dużo wcześniej, ale:
to moja jedyna (nie licząc iUrządzeń, oraz peceta) maszyna, więc wolałem ubezpieczyć się podejmując odpowiednie kroki,
postanowiłem zaczekać aż pierwsza fala użytkowników zwolni nieco łącza oraz wyrazi swoje opinie w sieci,
wybrana opcja instalacji wymagała wykonania kopii zapasowych danych, zapisania konfiguracji programów oraz odnalezienie informacji niezbędnych do ich rejestracji po ponownym zainstalowaniu.
Podobnie jak Kuba zdecydowałem się postawić system na czysto. Nie pamiętam już, czy z Mavericksem zrobiłem podobnie, czy aktualizowałem wcześniejszą wersję do bety. Nie ma to znaczenia, iMacowi należało się przewietrzenie trzewi, sformatowanie dysku, i selekcja oprogramowania, tak by odzyskać miejsce i wyeliminować software, z którego nie korzystam. A przez zaledwie rok uzbierało się tego naprawdę sporo. Wiele programów doszło choćby z powodu ich testowania i recenzowania na potrzeby bloga.
Zacząłem więc od zrobienia obrazu używanego systemu iMaca, na dysku zewnętrznym. Na szczęście znalezienie takiego nośnika nie było problemem, ba! w szufladzie znalazłem model prawie identyczny z tym, zainstalowanym w środku – jedyną różnicą było złącze PATA (dysk pozostał mi po Maxtor One Touch III, niestety padła elektronika w obudowie). W przekopiowaniu danych i utworzeniu bootowalnego obrazu pomóg nieoecniony Carbon Copy Cloner (mógłbym użyć również systemowego Narzędzia dyskowego, ale CCC używam nie pierwszy raz i chyba przyzwyczajenie zrobiło swoje). Po kilku godzinach (około 230 GB danych) krok pierwszy został zakończony, jeszcze tylko naprawa przywilejów i inne standardowe procedury przeprowadzone na zewnętrznym dysku i weryfikacja czy iMadło z niego wstaje.
Drugim krokiem była archiwizacja danych na dysku Time Capsule. Okazało się, że jakiś czas temu wyłączyłem robienie kopii przez Time Machine, więc samo przygotowanie do archiwizacji, porządkowanie danych trwało dość długo. Kopiowanie plików jeszcze dłużej, mimo że faktycznie dobre 60 GB mniej było do przetransferowania. Na szczęście ta operacja nie musi być dozorowana, więc spokojnie można ją przeprowadzić w nocy.
Sformatowanie dysku, oraz wyzerowanie całej przestrzeni to przedostatnia czynność, jakiej dokonałem. W przypadku dysku o pojemności 320 GB i transferach na poziomie ~50-70 MB/s zajęło to dobrą godzinę z małym okładem. Ok, operacja, jak i poprzednie, zakończyła się sukcesem, żadnych bad sectorów ani innych problemów.
W międzyczasie ściągnąłem z MAS Yosemite i utworzyłem instalacyjny pendrive. Proces instalacji odbył się wzorowo, trwał łącznie z wprowadzeniem danych mniej niż pół godziny – m.in. dlatego, że Yosemite nie musiał uaktualniać istniejących plików starego systemu, ich weryfikować, itp.
No dobra, OS X 10.10 na pokładzie! Start komputera trwa podobnie, no dobra trochę jednak krócej, niż w przypadku Mavericksa (mierzony do pojawienia się okna logowania, automatyczne logowanie mam domyślnie zawsze wyłączone). Ale jest na pewno dłużej niż na 10.5.2, z którym komputer do mnie trafił, choć to raczej nie powinno nikogo dziwić.
Aspekt wizualny systemu to sprawa gustu. Nie przeżyłem aż takiego szoku jak przy przesiadce z iOS 6 na „siódemkę”, ale chwilę potrwa nim zaakceptuję nowe szaty cesarza Yosemite. Z jednej strony mam poczucie większego porządku, z drugiej interfejs wygląda dla mnie zbyt plastikowo, mniej profesjonalnie. I chyba też nudniej.
Nie wiem czy to kwestia stosunkowo niskiej (dla przekątnej 20 cali) rozdzielczości / gęstości upakowania pikseli, czy kiepskich możliwości karty graficznej, ale tak medialnie uwypuklone przezroczystości nowego systemu, są tu ledwo dostrzegalne. Niespecjalnie mi nawet tego brakuje. GUI nie działa wybitnie płynnie, ale nie ma znów tragedii. Przynajmniej na chwilę obecną, bo z czasem może to być bardziej irytujące, albo przeciwnie – po kolejnych aktualizacjach wnoszących – mam nadzieję – optymalizacje, będzie lepiej. Nie spodziewam się cudów, ale skoro wielu posiadaczy nowszych Maków, zwłaszcza z ekranami Retina też wyraża swoje umiarkowane zadowolenie, to liczę na to, że Apple pochyli się nad tą kwestią. Swoją drogą, zastanawiające jest to, że gdy porównany Yosemite z Mavericksem, to podobnie jak w przypadku iOS 7 oraz iOS 6, mamy wrażenie obcowania z uproszczonym graficznie interfejsem, a jednak wymagającym „bebechów” o lepszych parametrach, by działać tak samo szybko.
Wyłączenie przezroczystości (Preferencje systemowe > Dostępność > Zmniejsz przezroczystość) nie powoduje wyraźnej poprawy zachowania elementów graficznych, natomiast Dock wygląda po prostu brzydko, a na dodatek przynajmniej na moim komputerze pojawia się błąd podczas wyświetlania „menu OSD”, np. przy zmianie głośności.
Ogólnie komputer jest wręcz zadziwiająco responsywny, trudno mi jednak stwierdzić jednoznacznie, że wynika to z samego oprogramowania systemowego czy dokonanej „rzezi niewiniątek”, czyli zubożenia ilości zainstalowanych aplikacji. Interfejs graficzny na pewno powstał z myślą o wyświetlaczach z wysoką gęstością pikseli, dlatego na dwudziestocalowym ekranie, który nie wyświetla nawet Full HD, prezentuje się wyraźnie gorzej. Hmm, może nie tyle gorzej, co mniej atrakcyjnie. Ot, znak czasów.
W kwestii tłumaczenia OS X na j. polski, znalazłem póki co jedną niedoróbkę. Mianowicie, gdy w oknie Findera najedziemy myszką na przyciski okna, jedna z pojawiających się „chmurek” zawiera frazę z języku angielskim.
Wracając do szybkości systemu. Wykonany test Geekbenchem 3 wskazuje, że jest szybciej niż w poprzedniej odsłonie systemu Apple:
OS X 10.10 – Single-Core Score: 1632; Multi-Core Score: 2999,
OS X 10.9 – Single-Core Score: 1616; Multi-Core Score: 2944.
Obserwując zachowanie dysku i zarządzanie pamięcią odnoszę wrażenie, że magicy z Cupertino pod maską poprawili też całkiem sporo. Pozwoliło mi to również wyciągnąć wniosek, że planowany upgrade komputera (wymiana dysku na SSD, ew. SSHD i rozszerzenie pamięci RAM do maksimum obsługiwanego przez ten model – 6 GB), jest ekonomicznie nieuzasadniony. Owszem, poprawa wydajności i wygody pracy na pewno wzrosłaby odczuwalnie, ale nie rozwiązałoby to problemu z powolną grafiką. A koszt takiej modernizacji byłby dziś bliski wartości rynkowej iMaca…
Continuity. Ta wielowymiarowa technologia stanowiąca chyba najbardziej atrakcyjny element Yosemite, działa w ograniczonym zakresie również na starym iMacu. Z racji starego interface Bluetooth (2.1+EDR zamiast 4.0 LE) nie ma co liczyć na Handoff oraz Instant Hotspot. Ale już dzwonienie/odbieranie rozmów telefonicznych oraz pisanie i wysyłanie SMSów to magia w czystej postaci :) Może jakość dźwięku rozmów nie zachwyca i jeśli ktoś liczył na to, że będzie tak czysto i wyraźnie jak przy wykorzystaniu FaceTime, to się zawiedzie, ale taka możliwość robi wrażenie i wygląda na użyteczną. Niestety w moim komputerze nie działa również AirDrop. Nie mam drugiego Maka by sprawdzić czy nadal działa ta sztuczka. W każdym bądź razie iMac z iPhonem 5 się nie widzą i wymieniać pliki w ten sposób nie mogą.
W przypadku niektórych starszych Maczków można osiągnąć pełną sprawność Continuity dzięki modyfikacjom tzw. kextów, w innych przypadkach należy wymienić moduł interfejsu sieciowego WiFi/Bluetooth, niestety zewnętrzne karty BT nie działają. Polecam zapoznać się z narzędziem Continuity Activation Tool.
Aplikacje. Wiele systemowych programów zostało udoskonalonych i tego kwestionować nie można. Czy wszystkie zmiany poszły w dobrym kierunku wyjdzie w praniu. Podstawowe aplikacje, z których korzystam to Safari i Mail – muszę przyznać, że obie dostały wyraźnego kopa. Renderowanie stron, wyświetlanie wiadomości, ogólnie większość operacji wykonywanych w tych programach odbywa się szybko i sprawnie. Nie doświadczyłem póki co żadnych problemów ze stabilnością (odpukać!). Bardzo podobają mi się nowy Spotlight oraz Centrum powiadomień. Wygląda na to, że w końcu zacznę ich używać częściej, niż miało to miejsce w poprzednich „dziesiątkach”.
iCloud Drive. Wciąż jestem dość nieufny w kwestii przechowywania ważnych danych w chmurze. Mimo to sporadycznie korzystam z Dropboksa, Google Drive oraz OneDrive. Większość tych dysków oferuje przestrzeń za darmo, z ograniczonymi czasowo bonusami w postaci większej ilość gigabajtów. Nie lubię takich procederów, bo gdy się przyzwyczajam do dobrego, to później bardziej boli gdy nagle trzeba albo zrezygnować albo uiścić opłatę. Oferta Apple w tej materii wydała mi się więc bardzo atrakcyjna. Koszt €0,99 miesięcznie za 20 GB jest praktycznie bezbolesny dla portfela. No i sprawa zaufania. Zdecydowanie łatwiej mi zaufać Apple niż Google… To, czego się spodziewałem, a jednak stanowi łyżkę dziegciu to fakt, że w iCloud mamy za darmo 5 GB, a najtańszy płatny miesięczny abonament dodaje 15 GB, a nie 20. Szkoda. Postanowiłem sprawdzić jak wygląda szybkość kopiowania plików na iCloud Drive w porównaniu do konkurencji. Niestety tu nie jest różowo, skopiowanie pliku 123,04 MB trwało ponad 2,5x dłużej na iCloud Drive niż na inne dyski… (ponad 9 minut vs ~3 min 30 s.). A test wykonałem na łączu symetrycznym 20/20 Mbps. Tak więc „zapchanie” dysku w chmurze Apple wymagać będzie szybkiego łącza i cierpliwości. Od firmy, która zbudowała potężną serwerownię na przechowywanie danych, spodziewałem się lepszych wyników.
Zobaczymy za jakiś czas, jak nowy dysk sieciowy się przyjmie i będzie spisywał. W kwestii backupu zdjęć i tak chyba nic nie przebije Flickra, z darmowym terabajtem przestrzeni…
Zdecydowana większość programów firm trzecich, zarówno nabytych w Mac App Store jak i po za nim, działa bez problemów. Oczywiście sam fakt uruchomienia programu nie daje gwarancji, że każda opcja będzie funkcjonować jak należy, dlatego należy dokładnej weryfikacji dokonać samemu. I trzymać kciuki za aktualizacje. Ja czekam na pewno na nową wersję PYMplayera, który niestety Yosemite nie lubi (ale działa tu np. wyszukiwanie napisów do filmu – czyli jedna z ważniejszych rzeczy).
Czas na podsumowanie – odpowiedź na tytułowe pytanie. Według mnie warto. Instalacja na czysto każdej wersji systemu odświeża komputer, i pomaga zachować porządek. Szybkość działania Yosemite nawet na tak leciwym komputerze jak mój jest przyzwoita, jestem gotowy na aplikacje Yosemite-only, cieszy mnie możliwość esemesowania i odbierania rozmów z poziomu komputera. Udoskonalone wersje programów i usług systemowych powodują, że mniej konieczna jest instalacja alternatywnych rozwiązań.
Czekam na poprawki i optymalizacje ale wiem też, że kolejny system OS X pojawi się u mnie z nowym Makiem. Oby wystarczył na następne 6-7 lat…
Pod opisem appki dla iOS pod nazwą Evermusic (wcześniej Cloud Player Pro), jeden z czytelników zasugerował podobne rozwiązanie ale na desktopy. Po szybkiej weryfikacji okazało się, że to rozwiązanie multiplatformowe, dostępne nie tylko na Windowsa, ale też dla OS X oraz Linuksa (Debian, Ubuntu i Fedora). Chodzi o Clementine Music Player, darmowy odtwarzacz o naprawdę potężnych (na pierwszy rzut oka) możliwościach.
Autorzy projektu przyznają, że żródłem inspiracji dla nich był Amarok 1.4, uznawany przez wielu za jeden z lepszych, a przynajmniej ciekawszych programów do odtwarzania muzyki.
Co prawda alternatyw do iTunes jest sporo, wystarczy wspomnieć Vox czy doubleTwist, ale przewagą Clementine ma być obsługa dysków w chmurze oraz różnych serwisów streamingowych i radio internetowego. Lista wspieranych usług jest naprawdę pokaźna (poniżej wymienię tylko wybrane):
serwisy: Spotify, Grooveshark, Magnatune, Jamendo, Soundcloud, Icecast, i inne,
dyski sieciowe: Box, Dropbox, OneDrive, Google Drive.
Oczywiście program oferuje też wiele opcji typowych dla programów tego typu, jak tworzenie playlist, pobieranie okładek oraz uzupełnianie tagów ID3, wizualizacje, korekcję dźwięku, konwersję między różnymi formatami. Możliwości naprawdę jest sporo i warto samemu przekonać się o ich przydatności.
Czy można coś zarzucić „Klementynce”? Owszem i to sporo. Przynajmniej w wersji dla OS X. Oczywiście opiszę tu to, co nie działa u mnie – u was (i/lub w wersjach na inne platformy) – sytuacja może wyglądać zdecydowanie lepiej. Zacznę jednak od tego, że wygląd programu trąci zeszłą dekadą. Ale nawet mało nowoczesny interfejs graficzny nie dyskwalifikuje przecież programu, więc po jego uruchomieniu i ocenieniu ilości dostępnych opcji, funkcji i narzędzi, ucieszyłem się i nabrałem apetytu. Niestety dość szybko okazało się, że wiele z nich nie działa, albo nie przynosi oczekiwanych efektów.
Większość serwisów wymaga zalogowania się na konto i autoryzacji aplikacji. Nic w tym dziwnego, jednak np. w przypadku Grooveshark nie wystarczy darmowe konto, wymagane jest konto VIP (Grooveshark Anywhere). Korzystanie z dysków sieciowych wymaga wcześniejszego zindeksowania przechowywanych zdalnie plików przez Clementine, co zależnie od szybkości łącza i komputera może trochę czasu zająć. Mi udało się jednak – mimo dokonania poprawnej autoryzacji dostępu programu do zasobów sieciowych – uzyskać możliwość odtwarzania muzyki tylko z Google Drive. Do Dropboksa dało się wejść, ale Clementine nie widział(a) tu folderów, natomiast Box i OneDrive zostały kompletnie zignorowane. Jakość odtwarzanej muzyki jest w porządku, ale ostrożny byłbym sugerując, że mamy do czynienia z HiFi.
Nie udało mi się też zmusić do działania wyszukiwarki okładek. Natomiast całkiem fajnie działa wynajdywanie informacji o utworze, wraz z pobieraniem tekstów, oraz wyświetlanie biografii artysty. Działa też korektor dźwięku, a konwerter oferuje kilka najpopularniejszych formatów. Mimo wszystko taką operację zlecam bardziej sprawdzonemu narzędziu – XLD.
Wsparcie Soundcloud pozwala na wyszukiwanie utworów, nie oferuje – w przeciwieństwie do last.fm – konfiguracji konta.
Radio internetowe jest. Nawet nie jedno, ale to nie moja bajka, więc pominę tę kwestię.
Brakuje też wsparcia dla technologii AirPlay. Tak, by podobnie jak ma to miejsce w iTunes móc przesyłać audio na wybrane bezprzewodowe głośniki. Oczywiście sprawę pośrednio rozwiązuje Porthole. Przydałby się, wzorem aplikacji na Androida, pilot Clementine Remote dla iOS.
Jednak kwestią, która najbardziej mnie niepokoi to fakt dostępu przez aplikację to wielu naszych kont w różnych serwisach. Istnieje uzasadniona obawa, że nasze loginy i hasła mogą trafić w niepowołane ręce… Może dmucham na zimne, ale na codzień jesteśmy zmuszeni obdarzać kredytem zaufania tyle podmiotów, że udostępnianie zmagazynowanej porcji informacji na nasz temat powinno być świadome i przemyślane.
Mam mieszane uczucia w stosunku do tego programu. Z jednej strony uważam Clementine za ciekawą alternatywę dla innych odtwarzaczy, i zawsze wspieram rozwiązania dostępne na różnych platformach. Z drugiej strony widać, że przed odtwarzaczem jeszcze długa i wyboista droga, nim osiągnie stan dojrzałości. Mimo wszystko polecam wam wypróbować Clementine, i wydać własny werdykt. Ja będę obserwować rozwój tego programu na pewno.
Wielu z was korzysta z 1Password od dawna, sporo dokonało zakupu aplikacji lub planuje tego dokonać w najbliższym czasie. Zwłaszcza, że AgileBits po raz kolejny, z okazji wczorajszego Keynote i upublicznienia OS X Yosemite dla wszystkich, zrobiła ukłon w stronę swoich (przyszłych) klientów, oferując program w 30% promocji (normalna cena w MAS to €44,99 – obecnie €30,99). Nie da się ukryć, że to wciąż sporo pieniędzy. A autorzy, póki co tylko w przypadku appki dla iOS zdecydowali się wypróbować model sprzedaży, w którym 1Password dostępny jest za darmo – oferując podstawową użyteczność, natomiast zakup w wewnątrz aplikacji pozwala na odblokowanie opcji „Pro”. Może kiedyś podobne rozwiązanie będzie dostępne również w przypadku programów na OS X?
Kuba już od rana mnie molestował bym skorzystał z promocji, tym bardziej, że wcześniej kupiłem appkę dla iOS, krótko przed jej „cenowym wyzwoleniem”. Po prawdzie właśnie brak wersji na Maczka sprawiał, że z appki dla iOS praktycznie nie korzystałem, polegając wciąż na systemowym pęku kluczy iCloud. Synchronizacja między komputerem i urządzeniami mobilnymi, to dziś sprawa wręcz priorytetowa. Co więcej, na codzień korzystam ze służbowego notebooka z Windowsem (niestety…), więc doskwierał mi brak rozwiązania które załatwiło by tę heterogeniczność i uwolniło od pamiętania wielu haseł.
Po powrocie z pracy do domku, pierwsze kliki myszki skierowałem oczywiście do MAS. No tak, 1Password 5 za 2/3 ceny kusi jak diabli… Ale w sklepie Apple nie ma przecież wersji pod Windows. No to idę odwiedzić witrynę producenta, i na stronie sklepu Agile Online Store znalazłem wersje dla systemów Microsoftu i Apple, co więcej występujące również w postaci paczki tańszej o kolejne 30%! Super, fajnie widzieć oszczędności, ale zakup dwóch licencji nawet z takim upustem to wydatek wciąż wyższy, niż 1Password w Mac App Store. Postanowiłem sprawdzić czym się obie wersje, tj. oferowane w MAS oraz w sklepie Agile różnią. Okazuje się, że wersja w MAS ma następujące zalety, względem tej drugiej:
synchronizacja via iCloud
brak konieczności przechowywania klucza licencji (bo jest ona powiązana z naszym Apple ID)
Natomiast zaletą wersji kupowanej przez witrynę dewelopera jest jej szybsza aktualizacja, bez wydłużenia czasu weryfikacji uaktualnienia przez Apple.
Synchronizacja za pośrednictwem iCloud nie działa jednak między sprzetem Apple a pecetami i urządzeniami pracującymi pod Androidem. Nawet między sprzętem Apple przypisanym do różnych Apple ID też nie zadziała. W tym przypadku pozostaje opcja synchronizacji za pomocą Dropboksa. Tak więc chcąc mieć możliwość wykorzystania wersji windowsowej i tak musiałbym wybrać właśnie tę opcję.
Można uznać, że decyzja już podjęta, ale coś mnie tknęło. Przecież kiedyś przy okazji zakupu paczki MacHeist lub podobnej, w zestawie nabyłem właśnie 1Password! Później jeszcze, przed którąś Gwiazdką chyba, AgileBits rozdawało kody na 1Password i Knox za retweety, albo inną aktywność. Tak więc stwierdziłem, że muszę mieć gdzieś na dysku starszą wersję i klucz do niej. A na stronie sklepu jak wół stoi opcja: Upgrade license. Z niewielką nadzieją wpisałem odnaleziony klucz i okazało się, że przysługuje mi, jako posiadaczowi wersji 3.8.17 (dawno nie aktualizowanej jak widać) dodatkowy upust, który również kwalifikuje się przy zakupie zestawu programów na obie platformy. Ekstra! Teraz zbliżyliśmy się do ceny pojedyńczej aplikacji w MAS.
Znów palec zadrżał i znieruchomiał chwilę później, gdy wskaźnik myszy usadowił się nad przyciskiem Check Out Now. Bo dlaczego mam płacić za licencje na nie mój komputer? Przecież ja chcę mieć tylko możliwość szybkiego dostępu do haseł na innym komputerze. Nie będę dodawał tam nowych, więc teoretycznie wystaczyłby dokument tekstowy z adresami, loginami i hasłami. Mega-bezpieczne rozwiązanie ;) Chwila poszukiwań i trafiłem na 1PasswordAnywhere, o którym wcześniej nie słyszałem – a szkoda, bo rozwiązałby mój problem dużo wcześniej. W skrócie: 1PasswordAnywhere pozwala uzyskać dostęp do przechowywanego na dysku Dropbox, zaszyfrowanego pliku z naszymi hasłami i po wpisaniu hasła głównego, podejrzenie jego zawartości. Rozwiązanie to współpracuje z nowszymi przeglądarkami takimi jak Safari, Chrome i Firefox. Oczywiście na czyimś komputerze (służbowym w zasadzie również) nie powinniśmy zapisywać loginów i haseł do ważnych miejsc, a ponadto aby nie zostawiać śladów, które mogą o nas wiele powiedzieć, powinniśmy korzystać z trybu przeglądania prywatnego.
Po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw, dzięki odkryciu 1PasswordAnywhere finalna decyzja zabrzmiała: biorę 1Password 5 dla OS X, w promocji oraz z upustem przysługującym za upgrade starszej wersji. Finalnie cena wyniosła $24.99, co wg aktualnego kursu stosowanego przez PayPal daje c.a. 86 zł. A to już zdecydowanie bardziej strawna dla mojego porfela cena.
Pamętajcie, że warto przechowywać licencje do starszych programów, nawet tych zdobytych przypadkiem. Nigdy nie wiadomo, czy najnowsza odsłona aplikacji nie okaże się pozycją, którą musimy mieć, a każdy zaoszczędzony dolar, euro czy złotówka, to nasze lepsze samopoczucie :) Natmiast ja zabieram się w końcu za przygotowanie iMaca pod OS X 10.10, bo bez tego systemu najnowszy 1Password nie działa.
Większość nowoczesnych systemów operacyjnych wspierających wielu użytkowników oferuje ciekawą, lecz (co wnioskuję z własnych obserwacji) rzadko wykorzystywaną opcję – konto Gościa. W przypadku Microsoft Windows, wiele osób traktuje wyłączenie tego konta jako jeden ze sposobów na zwiększenie bezpieczeństwa. Sam włączyłem takie konto na iMacu bardziej z ciekawości, jednak dopiero teraz zdecydowałem się zgłębić tajemnice tego rozwiązania. Zapraszam do lektury.
Podobnie jak opcja sieci gościnnej w Time Capsule, AirPort Extreme/Express oraz innych nowszych routerach z obsługą WiFi, tak i konto Gościa w systemie OS X służy do tymczasowego udostępnienia zasobów osobie, która nie korzysta z komputera regularnie. Zamiast więc udostępniać nasze prywatne konto, na którym zwykle znajdują się poufne dokumenty i informacje, możemy – bez ryzyka – pozwolić znajomemu czy sąsiadowi na np. odwiedzenie profilu na Facebooku, sprawdzenie poczty, lub inne wykorzystanie stanowiska.
Na konto Gościa można zalogować się, dzięki opcji Szybkiego przełączania użytkowników, bez konieczności wylogowywania się z naszego profilu. Co gwarantuje powrót do stanu, w którym profil opuściliśmy, łącznie z otwartymi programami, dokumentami i procesami działającymi w tle.
Kolejnym powodem, dla którego warto aktywować konto Gościa na naszych Maczkach jest umożliwienie niepowołanej osobie dostępu do komputera. Brzmi absurdalnie? Owszem, ale należy pamiętać, że bez zostawienia takiej z pozoru bezmyślnej furtki, włączenie funkcji Znajdź mój Mac nie pozwoli nam na namierzenie złodzieja. Bo w sytuacji, gdy nie będzie mógł się w żaden sposób zalogować, prawdopodobnie nie przyłączy się też do sieci, a bez nie zadziałają usługi lokalizacji.
Czym różni się konto Gościa od konta normalnego użytkownika? Po za brakiem konieczności podawania hasła (i możliwości jego ustawienia), na koncie gościnnym nie są przechowane długoterminowo żadne informacje. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że po wylogowaniu się użytkownika wszystkie utworzone dokumenty i zachowane dane, pliki tymczasowe, hasła np. witryn internetowych, są automatycznie usuwane. Gość nie ma dostępu do profili innych użytkowników, za wyjątkiem katalogów udostępnianych. Co również zwiększa bezpieczeństwo i kontrolę to fakt, że możemy określić z jakich aplikacji nasz gość może korzystać, czy jakie strony WWW może odwiedzać.
Aby włączyć konto Gościa należy wykonać następujące kroki:
otwieramy Preferencje systemowe (np. z poziomu menu Apple, lub klikając ikonkę w Doku),
wybieramy panel Użytkownicy i grupy,
zaznaczamy Użytkownik Gość w oknie po lewej stronie (jeśli opcja jest nieaktywna należy kliknąć ikonkę kłódki na dole i wprowadzić hasło administratora),
zaznaczamy opcję Pozwalaj gościom logować się na komputerze,
jeśli konieczne, zaznaczamy również opcję zgody na łączenie gości z katalogami udostępnianymi.
Aby nasz gość mógł logować się do tymczasowego konta bez wylogowywania bieżącego uzytkownika musimy jeszcze wejść w edycję Opcji logowania i wprowadzić dwie istotne zmiany:
wyłączamy opcję Automatyczne logowanie – istotny aspekt bezpieczeństwa w przypadku np. kradzieży komputera bo przecież często nasze dane są cenniejsze niż sam sprzęt,
zaznaczamy Szybkie przełączanie użytkowników i wybieramy sposób prezentacji (pełna nazwa, nazwa konta lub ikona).
W zasadzie konto Gościa jest już aktywowane i z poziomu menu możemy do niego przejść.
Warto jednak pójść dalej i określić dozwolone programy i inne możliwości dostępne dla takiego mniej lub bardziej przypadkowego użytkownika. Wracając do panelu Użytkownicy i grupy ponownie wybieramy Użytkownik Gość i po prawej stronie zaznaczamy Włącz nadzór rodzicielski a następnie naciskamy przycisk obok, otwierający panel konfiguracji ustawień.
W pięciu róznych kartach pogrupowane są dostępne opcje:
Programy – chyba najbardziej przydatne ustawienia. Określimy tu, np. że gość może korzystać wyłącznie z przeglądarki Safari i edytora TextEdit (otwieranie pozostałych będzie wymagało podania hasła administratora!). Jeśli nie chcemy by wyłączał lub wznawiał komputer z pomocą przyjdzie opcja Finder uproszczony. Jeśli cenimy porządek w Doku, zabraniamy modyfikacji jego zawartości. Pomocne w określeniu podzbioru aplikacji może być również wybranie jednej z kategorii wiekowych, w których zostały ujęte w sklepie Mac App Store.
WWW – gdzie możemy filtrować automatycznie (lub z naszą pomocą) strony „dla dorosłych”, możliwy jest też dostęp do witryn bez ograniczeń lub dostęp tylko do wybranych – oczywiście taką whitelistę musimy przygotować sami, standardowo znajdują się tam tylko strony z treściami dla dzieci.
Ludzie – tutaj możemy kontrolować interakcję z Game Center, ograniczyć odbiorców w aplikacji Apple Mail oraz określić, z kim Gość może kontaktować się za pomocą usługi/aplikacji Wiadomości. Co ciekawe, w przypadku poczty elektronicznej, o próbie kontaktu z osobą spoza listy osób dopuszczonych możemy być powiadomieni osobnym mailem.
Limity czasu – również przydatna opcja pozwalająca na ustalenie maksymalnego czasu korzystania z komputera z podziałem na dni robocze i weekendy, oraz określenie w jakich godzinach z komputera nie będzie można w ogóle korzystać.
Inne – tutaj można uniemożliwić korzystanie z kamery iSight, modyfikowanie ustawień drukarki, wyłączyć dyktowanie, nagrywanie płyt CD/DVD, oraz ukryć wyrazy niecenzuralne w takich źródłach jak słowniki czy tezaurusy.
Opcje nadzoru rodzicielskiego można stosować również do pozostałych kont użytkowników, zwłaszcza gdy mamy obawy co do poziomu ich umiejętności korzystania z komputera. Fajną sprawą są Dzienniki rejestrujące takie operacje jak uruchomione programy czy odwiedzone witryny.
Po wprowadzeniu wszystkich zmian warto samemu przekonac się o ich działaniu, tym bardziej że cokolwiek nie zrobimy na koncie Gościa, to po wylogowaniu wszystko jest czyszczone. Pewną niedogodnością, zwłaszcza na starszych i wolniejszych komputerach jest fakt, że zarówno logowanie do konta Gościa jak i jego opuszczanie zajmuje więcej czasu (koniecznego m.in. na wczytanie ustawień oraz usuwanie utworzonych w międzyczasie plików. To jednak niewielki koszt, gdy weźmiemy pod uwagę wygodę, bezpieczeństwo oraz ochronę prywatności naszych danych.
Ciekaw jestem czy i kiedy pojawi się podobne rozwiązanie w systemie iOS na urządzeniach mobilnych. O ile iPhone można uznać za bardzo osobisty gadżet, to już iPad często trafia do róznych rąk, należących nie tylko do członków rodziny. Póki co, jedną możliwość stanowi Dostęp nadzorowany…