Prometeusz w czarnym golfie – część pierwsza

Zgodnie z obietnicą mam dziś dla Was coś wyjątkowego. Doskonały tekst od stałego czytelnika jak i goszczącego wcześniej na naszych łamach autora o pseudonimie Nomad. Ze względu na objętość podzieliłem go na dwie części. Nie przedłużając zapraszam Was do lektury.


 

Prometeusz

Fot. Autor.

Część pierwsza

Mgła. Senna, niespieszna, spływa w wąwozy pełne dni, z których każdy był dniem dzisiejszym, zanim pochłonęło go jedno wielkie wczoraj, które zobaczyć możesz tylko oglądając się wstecz. Deszcz. Ociera oczy okien, zmywa łzy, przenosi uśmiechy do albumów ze zdjęciami. Albo do chmury. Tej, w której dziś znajdziesz wszystko i każdego znajdziesz w niej także, bo żyjesz w erze chmury. Takiej, do której klucze masz pod palcami. Możesz w nią wejść, możesz wyjść, nie możesz zostać. Zostają tylko Twoje ślady. Kiedy nie będzie już Ciebie tu, tam będziesz na pewno. Zawsze. Niebu i piekłu wyrosła konkurencja – możesz w niej być i za życia. Chmura. The Cloud.

On już w tej chmurze jest. Jakiś czas temu cicho przeszedł na tamtą stronę. Ciągle tu bywa, tylko inaczej. Jeśli co dnia Twoje palce dotykają srebrzystej klawiatury z białymi klawiszami, jest w Twoim domu. W kieszeni zawibrował iPhone, dłoń przebiegła po ekranie iPada? A może popijasz właśnie kawę nad klawiaturą Mac Booka w stylowej kawiarence? Steve jest z Tobą. To jego ślad na tym świecie, który chciał zmienić i zmienił. Chciał dać coś ludziom, wyśnić dla nich sen, którego sami nie znali. Udało mu się. Kiedyś jeden taki ukradł bogom ogień. On też nie zrobił tego dla siebie. Los przeciągnął podobieństwo pomiędzy nimi w stronę bólu. Nie było tylko skały z łańcuchami i wielkiego ptaka przylatującego co dnia, by wydziobywać wątrobę – jeszcze jedno tragiczne przeniesienie z mitu w sam środek czyjegoś życia, by uczynić go jego końcem. A jeszcze niedawno…

Chmura. W tysiącach odsłon, w kombinacjach ujęć, pociętych, posklejanych, On. Uśmiecha się, rozmawia, jest sobą, bo niby kim miałby być. Unieśmiertelniony, jak wielu innych, w czymś, co zostawia w lamusie grzecznego politowania pogoń za kriogeniczną nieśmiertelnością Jamesa Bedforda. Wystarczy wejść, wybrać pierwsze z brzegu, albo czwarte, siódme, liczy się tylko pierwsza strona – niepisane prawo sieci. Za drogowskaz tylko jedno słowo: Keynote. Palce już same wstukają resztę. Jobs. Steve Jobs. Enter.

Scena jak w małym teatrze, tylko bez dekoracji, bez inspicjenta podglądającego zza kulis. Jakby za ciemno, jakby światła dali tylko tyle, by każdy mógł zobaczyć to, co ważne, esencję konkretu, niezwyciężonego w swej mocy faktu. Jeden aktor. Jak u Becketta. On i ekran nad jego głową albo tuż obok. Będzie też rekwizyt, na który czekają wszyscy, bohater wieczoru.
„I jeszcze coś” – z tych prostych słów uczynił znak, pieczęć rozbijającą ścianę nieznanego, kopułę antycypacji spiętrzonej domysłami. Teatr, w którym nie ma miejsca na pomruk niezadowolenia, płytkie westchnienia zawodu. Nie ma takiej opcji, skoro jest On – i to wiedzą wszyscy, którzy tu przyszli, innych tu nie ma. Oprócz nich w jego gesty, w ekran, w stolik przykryty suknem jak przed pokazem prestidigitatora, wpatrywać się będą także ci, o których zawsze pamięta, bo to nie jest bajka, tu nie ma nic za darmo nawet dla niego. Akcjonariusze.

Zanim wejdzie na scenę, jak w prawdziwym teatrze, otwiera się szkatuła ciszy. Oczekiwanie, spocone dłonie na aparatach i kamerach, w kieszeniach wielu marynarek talie kart, które zawsze wygrywają. Marynarkę lepiej rozpiąć, wieczorową suknię zostawić w domu, niepisany sznyt wieczoru to pozorny bałagan formalny, w końcu nie wypada świecić brylantami, kiedy z pierwszego rzędu patrzysz na człowieka wyglądającego jak nie przymierzając Tolek Banan. Multimilionera, który przez długie lata obywał się bez kompletnego umeblowania. Jeszcze chwila i się zacznie. Prezentacja – królowa prezentacji. Tym bardziej teraz, kiedy wiadomo, że On walczy z chorobą, wiadomo, że dopadła go niemal zaraz po triumfalnym powrocie, wszystko nabiera nowego znaczenia, pogłębia się w swoim wyrazie. To, co było wcześniej biznesowym expose charyzmatycznego lidera, nagle zyskuje walor ludzkiej kruchości ukrytej gdzieś na dnie oczu mówiących triumfem. Atrybut zwyczajnej, ludzkiej kruchości tak niezwyczajnej w tym niezwykłym człowieku. Już jest, patrzy bez słowa, z tym nieśmiałym jakby, a jednocześnie szelmowskim uśmiechem kogoś, kto zaraz wyjawi światu sekret i sprawi cud oniemienia zasypanego oklaskami.

Tego chce i będzie to miał, przez te kilka chwil: oni w zaklęciu szklanej góry, On – władcą dusz niesionym euforią wiktorii jak na tarczach swoich – zawsze w jego cieniu – pretorian, rozbije tę górę w drobny mak. Jak na tym spocie reklamowym a’la Orwell. Nikt nie szepcze, zenit na pięcie, kinetyka ważki w bursztynie. W końcu jego głos przetnie tę ciszę, a potem będzie jak zawsze. Czarny golf niedopuszczalnie dla przeciętnego estety wpuszczony w dżinsy. Żadnych nazbyt teatralnych gestów. Zaprzeczenie medialności. Minimalizm do bólu w kościach ale tylko w odniesieniu do własnej fizis. Dla produktu, dla firmy, dla tych, którzy w nią zainwestowali, wszystko. Dla mnie. Dla Ciebie.

Niczego już nie musi udowadniać. Dzisiaj, kto ma Apple, jest jak cysorz, co ma klawe życie. Odniósł niewyobrażalny wprost sukces. Tak niedawno jeszcze zepchnął na niespokojne, nieznane wody małą łajbę, w której wiosłowało dwóch podobnych sobie niepokornych z pustymi kieszeniami i wizją Słońca trafionego motyką. Teraz to wielki okręt, król wszystkich oceanów, z żaglem śmiejącym się w twarz przeciwnym wiatrom, mniejsza o lody, lody się zje. Wielkość dokonań, potęga wizji ucieleśnianej w kolejnych odsłonach, nokautujących konkurencję. On, personalizujący te wielkość, jest dla niej największym kontrastem, jak stygmat klucza dzikich gęsi odciśniętego w ulotności chwili na słonecznej tarczy. Jak malarz w utytłanym farbami roboczym fartuchu, stojący przed ukończonym obrazem, za który ludzie będą chcieli płacić miliony. Ascetyzm posunięty do punktu, za którym jest już tylko implozja w kierunku niewidzialności. A jednak, w jakiś niepojęty sposób, pomimo tej wizerunkowej nikczemności, pomimo emploi szeregowego pracownika supermarketu, jest jedną wielką radiacją. Emanacją symboliczności samego siebie, kwintesencją sukcesu, przewagi umysłu nad barierą niewiary. Jest alegorią determinacji, która zwyciężyła. Jest Odyseuszem wracającym do Itaki, szachową partią życia skończoną kilkoma genialnymi posunięciami Fishera, która przychodzi po klęsce wygnania. Reinkarnacją nadziei, która nie musi być matką idiotów. Tak wiele w tym jednym człowieku, że aż to niesprawiedliwe. Wygrał wszystko. Może więcej niż chciał. Rekompensatą tego zwycięstwa w zielonej dżungli biznesu, zwycięstwa, którym podzielił się z tymi, dla których walczył, jest pustynia. Nie ma dla niej miejsca na tej prezentacji – kiepsko się sprzedaje. Pustynia cierpienia, słone jezioro bezsilności. Ciemna strona jego Księżyca. Tę będzie do końca trzymał tylko dla siebie.

Zdarza Ci się myśleć o nim? Ot tak, na przejściu dla pieszych albo kiedy czekasz, aż rozjarzy się ekran przed Twoimi oczami? Mnie to spotyka dość często. Zwłaszcza od czasu, kiedy w zamkniętej już, magicznej księgarni na Bloor Street (urządzonej w starym teatrze przerobionym potem na kino „z epoki”) zobaczyłem na półce twarz Steve’a patrzącą na mnie z okładki jego biografii pióra Waltera Isaacsona. Biografii bardzo szybko przeznaczonej do promocyjnej sprzedaży, widać nie szła jak woda, bo i wody w niej na lekarstwo, tylko prawda i fakt. Jobs sam ponoć wybrał to zdjęcie. Wybrał najlepiej, jak mógł – ja go tak widzę od dawna – jak na tej fotografii właśnie, dla mnie to jest prawdziwy Steve. Jakby to wiedział. Tak jak wiedział, kto ma tę jego biografię napisać. Metodyczny jak zawsze, nawet pod koniec własnej drogi. Metoda, w której jest szaleństwo, niemal zawsze trafiające w sedno, niemal bezbłędnie odgadujące efekt zanim jeszcze myśl zamieni się w czyn. Może to jest ta jego wielkość, której tak naprawdę nikt nie potrafi do końca zdefiniować. Kim był – o tym napisano i powiedziano tyle, że moje słowa znikną w galaktyce innych słów. Co z tego zostało? Co zostało po człowieku z tej fotografii? Czy zostało coś ponad to? Coś poza tym sukcesem będącym własną definicją? Poza sklepami, w których na drewnianych, jasnych stołach czekają przedmioty pożądania milionów? Czy jest miejsce dla Steve’a – człowieka, w sercach i myślach tych, którzy od lat trwają wiernie przy Apple. Wierzę, że tak właśnie jest, bo sam zaraziłem się tym syndromem i noszę go w sobie do dzisiaj. A Ty? Może masz tych lat ode mnie mniej o całe niebo z truskawkami, może dla Ciebie Jobs to już tylko iPhone, może iPad, no bo przecież nie iPod – iPod jest passe… Może jak ja masz za sobą historię dłuższą niż to, co pomiędzy pierwszym klapsem życia i maturą? Może Twoja kronika romansu z Apple sięga głębiej w mgłę czasu, może jeszcze do dni, kiedy nie było Chmury. Opowiesz mi o tym?

z Toronto dla Applesauce.pl

Nomad

Współpraca:
Kinga Alderman


Koniec części pierwszej.

Serdecznie zapraszam Was do przeczytania części drugiej!

0 0 votes
Article Rating