Porządna typografia na stronie jest w cenie. Często oglądam witryny zastanawiając się jakiej czcionki użył autor. Różnice potrafią mieć poziom niuansów więc czasami ciężko się zorientować czy to powszechny krój czy coś bardziej wysublimowanego. Tego typu problemy to już dla mnie przeszłość dzięki świetnemu rozszerzeniu dla Safari o nazwie WhatFont.
Ten mały dodatek pozwala po uaktywnieniu zweryfikować, z jaką czcionką mamy do czynienia. Jedyne co należy zrobić to najechać na dany tekst i w chmurce obok kursora wyświetlona zostanie jej nazwa. Mało tego, kliknięcie w danym miejscu wyświetla dodatkowe informacje takie jak kolor, rozmiar i źródło danego fontu. Dodatek ten zapewnia wsparcie dla dwóch najważniejszych źródeł czyli Typekit oraz Google Font API.
Myślę, że to rozszerzenie może okazać się pomocne dla wielu z Was. Oprócz wersji dla Safari autor przygotował odpowiedni dodatek dla przeglądarki Chrome. Niestety WhatFont nie jest od dłuższego czasu rozwijane. Nie zauważyłem jednak żadnych problemów z działaniem, w moim przypadku sprawuje się znakomicie. Jedynym mankamentem jest ikona na belce Safari, która nie została dostosowana do ekranów Retina. Poza tym, zgrzytów brak.
Jakiś czas temu pisałem o rozwiązaniu problemów z Safari. Jak wspominałem, tymczasowo sytuacja uległa poprawie. Być może był to zbieg okoliczności, ponieważ kłopoty zaczęły się ponawiać. Postanowiłem więc podjąc kolejny krok w poszukiwaniu winowajcy i skorzystać z wszechmocnego Terminala.
Problem z wczytywaniem stron może świadczyć o problemach z usługą DNS. Z tego względu decyzją było wyczyszczenie cache’u. W tym celu należy uruchomić Terminal i wykonać odpowiednie polecenie. Postanowiłem, że przedstawię tutaj odpowiednie składnie w zależności od używanego systemu operacyjnego. Ostatecznie nie wszyscy przesiedli się na Yosemite a dla przykładu Snow Leopard posiada swoich zagorzałych wyznawców. Poniżej komendy w zależności od systemu:
Po wykonaniu polecenia należy potwierdzić je hasłem administratora. Po chwili cache zostanie oczyszczony i możecie przejść do weryfikacji działania przeglądarki. U mnie nastąpiła wyraźna poprawa.
Urlop trwa. Poniżej wpis gościnny. Sami wiecie, ciągnie wilka do lasu…
Stało się. Po ponad dwóch latach przestałem wspierać finansowo usługę Spotify. Konto Premium ma wiele zalet i wciąż jest jak na nasze polskie warunki bardzo przystępne cenowo, ale kilka powodów wpłynęło na moją decyzję. Przedstawię je „krótko i zwięzłowato”:
brak opcji strumeniowania w formacie bezstratnym (testowałem WiMP HiFi i podobało mi się, tylko ta cena… 40 zł miesięcznie to spory wydatek),
konieczność wykupienia planu Spotify Family by móc korzystać jednocześnie na więcej niż jednym urządzeniu,
niepełna i niestabilna oferta albumów (dzieł wielu wykonawców brak w bazie utworów; niektóre albumy są przez jakiś czas, a później znikają – wiem, że to nie wina Spotify tylko autorów / producentów / dystrybutorów, ale mnie jako klienta nie powinno to obchodzić, prawda?),
przyczyny podobne do tych, które opisał Kuba w swoim wpisie: fakt, że bardziej polegałem na funkcji Odkryj z jednej strony pozwolił na zapoznanie się z kompletnie obcą mi twórczością, a z drugiej spowodował, że praktycznie przestałem słuchać swoich faworytów i albumów, które wcześniej stanowiły znaczącą część mojego życia.
Nie, nie wracam póki co do iTunes Match. Zaczekam na ruch Apple, rezultat anihilacji platformy Beats. Liczę na realną alternatywę dla obecnych serwisów streamingowych. iTunes Radio, które notabene wciąż z niewiadomych powodów nad Wisła nie działa, nie jest dla mnie rozwiązaniem.
Posiadam sporą kolekcję płyt CD, które wcześniej zripowałem do różnych formatów. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz włożyłem płytę do odtwarzacza, pewnie dlatego, że obecnie napęd optyczny mam już tylko w komputerach… Zrzucona z opalizujących krążków muzyka zajmowała sporo miejsca na dyskach, dlatego korzystając z szybszego łącza do Internetu oraz coraz bardziej atrakcyjnych promocji na przestrzeń w chmurze, umieściłem tam swoje zbiory. Konkretnie w tym celu wykorzystuję Dropboksa, Google Drive, Box oraz najpojemniejszy (dzięki szczodrości Microsoftu :)) OneDrive.
Uważni czytelnicy zapewne zauważyli, że w tym wpisie wracam do tematu, który poruszyłem już wcześniej. Zgadza się. Większość plików muzycznych trzymałem w chmurze od dłuższego czasu, a odtwarzałem je za pomocą recenzowanej wcześniej appki: Evermusic (wersja Pro – zakup wewnątrz aplikacji). Jako alternatywę oferującą bliźniacze możliwości polecam CloudPlayer Pro. Nie polecam za to Edka – złodziejaszka…
Wyżej wymienione programy świetnie się spisują, ale brakowało mi w nich jednej rzeczy: wsparcia dla formatu FLAC. Tak się składa, że część albumów posiadam właśnie w tym bezstratnym formacie. Owszem, mógłbym zaprząc do pracy XLD lub inny konwerter i zmienić format choćby na ALAC. Ale leniwy jestem, z natury :) Dlatego postanowiłem poszukać rozwiązania, które od tego dodatkowego zajęcia mnie uwolni. I tu właśnie, po przydługim wprowadzeniu dochodzimy do sedna wpisu – recenzji tytułowej aplikacji pod nazwą CloudBeats – cloud music player and streamer.
Program występuje w wersji pełnej oraz lite. Ta druga wyświetla maksymalnie 5 utworów w folderze, nie pozwalana na pobieranie muzyki w celu odsłuchu offline, nie działa również funkcja Radio. Pełna wersja kosztuje 4,99 €. Co wyróżnia produkt Willengale Solutions Ltd. na tle konkurencji? Przede wszystkim wsparcie dla FLAC. Rozmawiając z autorem dowiedziałem się, że audio w takim formacie jest dekodowane w locie do WAV. Nie ma więc po drodze żadnej kompresji, która mogłaby mieć wpływ na jakość dźwięku (co się dzieje np. w usłudze StreamNation, gdzie audio w formatach bezstratnych przesyłane jest strumieniowo po zmianie bitrate do maksymalnie 320 kbps).
Podobnie jak inne odtwarzacze, CloudBeats oferuje takie opcje jak:
Sleep Timer – dzięki któremu można wyłączyć odgrywanie po ustawionym czasie,
wsparcie dla formatów MP3, AAC, M4A (ALAC), AIFF,
pobieranie utworów do pamięci iUrządzenia, gdy wybieramy się w rejony bez sensownego zasięgu lub wyczerpaliśmy limit transferu danych (Offline Folders),
tworzenie list bazujących na zasobach muzycznych rozproszonych na różnych usługach sieciowych (Playlists),
wsparcie dla dysków sieciowych: Dropbox, Box, Google Drive, OneDrive oraz dodatkowo MediaFire i ownCloud (ta ostatnia interesująca opcja, pozwala jednak na streaming wyłącznie w formatach MP3 oraz M4A),
wykorzystanie systemowej funkcji AirPlay,
odtwarzanie w pętli (Repeat) oraz losowo (Shuffle),
zmianę szybkości odtwarzania – przydatne zwłaszcza w przypadku odsłuchiwania podcastów i audiobooków,
dodawanie znaczników (Bookmarks) oraz szybkie przeskakiwanie o 10 i 30 sekund do tyłu i przodu – również świetna sprawa przy podcastach i audiobookach,
przeszukiwanie zasobów muzycznych,
wyświetlanie okładki albumu/utworu,
zróżnicowanie wykorzystania transmisji komórkowej oraz po WiFi,
jest dostępny jako aplikacja uniwersalna na małe i duże urządzenia z iOS na pokładzie.
Dodatkowo program potrafi:
stworzyć osobiste Radio bazujące na fonotekach w chmurze,
nie można zarządzać plikami bezpośrednio w appce/na urządzeniu (kopiowanie, przenoszenie, zmiana nazwy),
nie odtwarza utworów zakupionych w sklepie iTunes, posiadających zabezpieczenie DRM.
Całkiem pokaźne możliwości, prawda? Jak dla mnie, temu odtwarzaczowi (pozostałym zresztą też) brakuje tylko wsparcia dla streamingu z udziałów AFP, czyli np. plików audio zmagazynowanych na dysku Time Capsule. Posiadacze urządzeń WD MyCloud, zapewne też chętnie by przygarnęli możliwość odgrywania muzyki składowanej na tych dyskach, bez konieczności wcześniejszego pobrania na iPhone bądź iPada. Cóż, nie ma rzeczy idealnych, ale autor na pewno będzie appkę udoskonalać, więc kto wie? Ja jestem bardzo zadowolony z użytkowania CloudBeats. Program działa szybko, stabilnie, posiada intuicyjny i estetyczny interfejs. Do jakości muzyki nie mam zastrzeżeń, przekierowywanie audio dzięki AirPlay do AirPort Express z podłączonymi głośnikami również działa bez zarzutu. Dyski twarde w moich komputerach odzyskały sporo przestrzeni, a domownicy mogą słuchać na różnych odbiornikach utworów według własnego „słyszymisię”.
A Wy, drodzy czytelnicy, z jakich programów do odsłuchiwania muzyki korzystacie na swoich urządzeniach? Czy wciąż preferujecie trzymać pliki lokalnie, czy internetowa chmura zyskała Waszą przychylność? :)
Wśród osób, które podzielą się swoimi przemyśleniami w komentarzach wybiorę jedną, która otrzyma kod na CloudBeats dla iOS, do zrealizowania w App Store.
Przez kilka ostatnich dni Safari budziło we mnie frustrację i chęć wyrzucenia MacBook’a za okno. Problem w otwieraniem stron, zawieszające się sesje i tym podobne perypetie. Nie pomagał fakt, że Chrome działał bez zarzutu. Ostatecznie nie zamierzam przesiadać się na inną przeglądarkę i chcę aby ta systemowa działała bez zarzutów. Co zrobić, czas poszukać winnego.
Pierwszym krokiem, jaki należy wykonać jest wyłączenie rozszerzeń. Tak też uczyniłem i o dziwo – lub nie – Safari wróciło do formy. Pozostaje więc wyeliminować szkodnika. Okazało się, że sprawcą zamieszania jest wtyczka eliminująca reklamy czyli popularny AdBlock. Jakoś nie wyobrażam sobie korzystania z internetu bez tego dodatku. Szybko jednak zorientowałem się, że wersja którą posiadam nie jest tą najnowszą (2.16). O dziwo, nie dostałem żadnego powiadomienia na temat dostępnej aktualizacji. Szybko udałem się na stronę aplikacji, pobrałem i zainstalowałem jej najnowszą odsłonę. Po instalacji problemy wydają się ustąpić. Z tego względu polecam Wam, niezależnie od sytuacji, sprawdzić z jakiej wersji AdBlock korzystacie i w razie potrzeby zaktualizować go do najnowszej dostępnej.
Nie doświadczam już problemów o których wspominałem na początku. Być może to szczęśliwy traf. Myślę jednak, że mechanizmy blokujące mogły być przyczyną kłopotów, zwłaszcza po ostatniej aktualizacji Safari do wersji 8.0.3. Będę obserwował rozwój sytuacji. Ciekaw jestem, czy ktoś z Was miał lub ma podobne do moich problemy.
Nawigacja w OS X bez wątpienia przebiega najszybciej, kiedy korzysta się ze skrótów klawiszowych. Nie potrafię sobie wyobrazić poruszania w moich zasobach plikowych bez ich użycia. Jakiś czas temu opisywałem sposób na wejście do katalogu Pobranych plików w Forklift za pomocą kombinacji klawiszy z jednoczesnym wywołaniem aplikacji.
Tym razem pokażę Wam jak analogicznie skonfigurować dostęp do Dropbox. Będzie tutaj jednak spora różnica. Skrót działa globalnie i pozwala na wejście do katalogu w każdym miejscu, gdzie dokonywany jest wybór pliku oraz systemowego biurka. Pozwala to zaoszczędzić kilka drogocennych sekund. Postanowiłem skorzystać z kombinacji Shift+cmd+S. Wynika to z faktu, że litery A i D są systemowo przypisane odpowiednio folderowi Aplikacji oraz Biurku. Poniżej konfiguracja w moim przypadku.
Zdecydowanie polecam skonfigurowanie tego skrótu na Waszych komputerach. W krótkim czasie nie będziecie sobie wyobrażali jak mogliście wcześniej z niego nie korzystać.
Zapraszam serdecznie do wcześniejszych wpisów dotyczących Keyboard Maestro. Znajdziecie je w tym miejscu.
Jakiś czas temu pisałem na temat korzyści płynących ze zmiany przyzwyczajeń związanych z korzystaniem z poczty. Wyłączanie klienta zamiast chowania jego okna dla wielu z Was może być kłopotliwe, jednak gwarantuje to kompletne odcięcie od napływających wiadomości.
Oczywiście istnieje inny sposób na eliminację tego rozproszenia. Wyłączenie wszelkich powiadomień związanych z aplikacją Mail. Tak jak powiadomienia dźwiękowe nie są problemem – odpowiednia opcja znajduje się w preferencjach programu – to usunięcie plakietki na ikonie w systemowym docku, która informuje o ilości nieprzeczytanych wiadomości, nie jest tak oczywiste. Pozwólcie, że ułatwię Wam tą zmianę.
W tym celu musicie udajcie się do Preferencji systemowych i wejdźcie do zakładki Powiadomienia. Tutaj wystarczy odnaleźć na liście programów aplikację Mail i odznaczyć opcję Plakietka na ikonie. W tym samym miejscu możecie skonfigurować również inne parametry powiadomień dla systemowego klienta poczty.
W mojej opinii opcja wyłączenia plakietki na ikonie powinna być dostępna bezpośrednio w preferencjach aplikacji. Potrafię jednak zrozumieć chęć Apple do agregacji w jednym miejscu wszelkich ustawień powiadomień. Dajcie znać, jak Wy podchodzicie do poczty elektronicznej. Czy traktujecie ją jako ciągły kanał komunikacji? Czy tak jak ja otwieracie ją w śliśle określonych sytuacjach i zajmujecie się obsługą Waszego Inbox nie zakłócając bieżących czynności? Liczę na Wasze komentarze.
Myślę, że każdy z Was chociaż raz dokonywał zmiany dysku twardego niezależnie od tego czy znajdował się on w komputerze czy był urządzeniem zewnętrznym. Podobnie sprawa ma się z użyczeniem sprzętu znajomym. Pomyśleliście wtedy o tym jak wiele informacji przekazujecie w niepowołane ręce? Oczywiście nie mam Was za ignorantów i doskonale wiem, że na pewno sformatowaliście nośnik zanim trafił do nowego nabywcy lub kolegi. Obstawiam też, że wykonaliście szybkie wymazywanie zawartości.
Zorientowani wiedzą do czego dążę, takie skasowanie danych praktycznie nic nie daje. Większość darmowych narzędzi odzyska Wasze dane bez najmniejszego problemu. Wynika to z faktu, że nie zrobiliście nic więcej jak usunięcie dostępu do plików. One wciąż znajdują się na dysku, nie ma jednak czytelnej instrukcji jak się do nich dostać. Oczywiście posłużyłem się tu sporym skrótem myślowym ale wiem doskonale że głębsza wiedza nie jest Wam zupełnie potrzebna. Chciałbym Wam jedynie uświadomić jak łatwo oddać komuś swoje poufne informacje.
Na szczęście łatwo wystrzec się tego smutnego scenariusza. Wystarczy odrobina czasu. Odpowiednie narzędzia są zintegrowane w systemie OS X i możecie z nich korzystać bez żadnych ograniczeń. Jak działają? W wielkim uproszczeniu po skasowaniu zawartości nośnika dokonują nadpisania całej przestrzeni dyskowej i powtarzają operację kasowania. W tym celu należy uruchomić Narzędzie dyskowe i w zakładce Wymaż wejść w Opcje zabezpieczeń.
Macie tutaj możliwość wyboru pozoiomu bezpieczeństwa wymazywania danych. W gruncie rzeczy w zupełności wystarczy Wam pierwszy stopień, czyli jednokrotne nadpisanie zawartości zerami. Każdy kolejny jest oczywiście bezpieczniejszy – dzięki nadpisaniu losowymi danymi, zamiast zer – i spełnia standardy bezpiecznego usuwania danych. Musicie jednak być świadomi, że operacje te zajmują sporo czasu. Uważam, że w przypadku kiedy nie macie wyjątkowo wrażliwych informacji na swoich dyskach to właśnie pierwszy poziom wystarczy w zupełności aby zniszczyć zapisane pliki i uniemożliwić ich odzyskanie.
Jak widzicie czynności potrzebne do zapewnienia bezpieczeństwa Waszego cyfrowego życia są banalnie proste. Pamiętajcie o tym za każdym razem, kiedy Wasze dyski trafiają do osób trzecich. Nigdy nie wiadomo jak wścibska będzie druga strona a nie ukrywajmy każdy z nas posiada dane, które nigdy nie powinny trafić w niepowołane ręce. Prywatność i bezpieczeństwo to priorytet w tych czasach. Nie idźcie na łatwiznę, formatujcie dyski we właściwy sposób i koniecznie podzielcie się tą wiedzą ze swoimi znajomymi.
W sierpniu miała miejsce premiera Gekkbench 3. Dla mnie jest to jedyna miarodajna aplikacja służąca testom wydajności urządzeń z systemem iOS na pokładzie. Sam nie używam innych narzędzi a możliwość przechowywania archiwalnych pomiarów jest dla mnie dodatkowym atutem.
Ostatnio to świetne narzędzie otrzymało aktualizację, które wzbogaciło jego możliwości o testowanie baterii urządzeń. Procedura ma następującą formę.
Uruchomienie testu i podłączenie telefonu do ładowania.
Odłączenie telefonu od ładowania po osiągnięciu 100% stanu baterii.
Pozostawienie aplikacji uruchomionej aż do całkowitego rozładowania.
Całość trwa kilka godzin i myślę, że najlepszym rozwiązaniem jest wykonanie testu w nocy. Aplikacja obciąża równomiernie procesor telefonu symulując pracę wymagających aplikacji mierząc jednocześnie czas pracy na jaki pozwoliła bateria.
Myślę, że dla wielu osób będzie to świetna alternatywa w stosunku do obserowania systemowych raportów użycia. Ostatecznie, nie zdarza się aby korzystać z urządzenia w sposób identyczny każdego dnia, a to ze względu na zasobożerność poszczególnych aplikacji wpływa na różnice w osiąganych czasach. Geekbench 3 pozwala w tej chwili uzyskać miarodajny wynik i pozwala na właściwą ocenę kondycji baterii. W mojej opinii bardzo przydatna rzecz.
Na początku listopada Apple, na swojej stronie udostępnił narzędzie do usuwania numerów z bazy iMessage. W mojej opinii bardzo przydatne, zwłaszcza dla osób które nie wyłączyły usługi zanim pozbyły się, w sposób zamierzony lub nie, swojego iPhone’a. Niestety zabrakło możliwości usunięcia polskich numerów – zwyczajnie nie było naszego kraju na liście. Śpieszę jednak donieść, że właśnie pojawiła się taka możliwość.
Problem polega na tym, że kiedy wysyła się wiadomość do osoby, która korzystała z iPhone’a jednak posiada aktualnie inny telefon, to automatem idzie ona przez iMessage i oczekuje na dostarczenie. Gdyby pojawiał się jakiś błąd, wszystko byłoby ok. Najczęsciej jednak nie zwraca się na to uwagi i nie ma świadomości że informacja nie dotarła. Jedynym wskaźnikiem niepowodzenia jest brak informacji o dostarczeniu pod wiadomością. Rozwiązaniem jest przytrzymanie palca na wysyłanej treści i skorzystanie z opcji Wyślij jako SMS. Jeżeli ten problem Was dotyka, to wejdźcie lub skierujcie swoich znajomych na TĘ stronę, gdzie po podaniu numeru telefonu i potwierdzeniu usunięcia go z bazy danych przy pomocy kodu jednorazowego, zaoszczędzicie sobie sporo kłopotu.
Udostępnienie tego narzędzia na swoich stronach przez Apple, to świetny krok. Wielu osobom zaoszczędzi frustracji ponieważ dotychczas jedynym sposobem było włożenie karty SIM do innego iPhone’a i deaktywacja iMessage w ustawieniach systemu. Mało wygodne i dość kłopotliwe. Kolejne ułatwienie z jabłkiem w tle.
Jakiś czas temu jeden z czytelników przy okazji artykułu na temat skrótów klawiaturowych dla aplikacji w systemie OS X zapytał o skrót, który pozwoli mu uaktywnić odpowiedź na otrzymaną wiadomość iMessage z poziomu powiadomienia. Szybka weryfikacja sprawy u wujka Google’a i nie udało mi się odnaleźć niczego odpowiedniego.
Sam nie raz myślałem o podobnym rozwiązaniu u siebie. W tym celu wykorzystałem wszechmocne Keyboard Meastro. Całość okazała się banalna. Wystarczy wykorzystać funkcję move and click i odnaleźć odpowiednią pozycję na ekranie. Szybko stworzyłem odpowiednie makro wywoływane skrótem klawiszowym ⌃+⌥+⌘+R. Poniżej możecie podejrzeć składnię.
Mam nadzieję, że uznacie tą opcję za przydatną. Jeżeli znacie jakiś systemowy skrót klawiaturowy, który pozwala na analogiczne zachowanie systemu to koniecznie napiszcie w komentarzu. Tymczasem zastosujcie moje rozwiązanie.